wtorek, 27 grudnia 2016

Aktualizacje

Nie posiadam smartfona, gdyż nie jest mi do niczego potrzebny - ze wszelkich udogodnień korzystam w domu, a nie w autobusie, poczekalni, sklepie czy na spacerze. Mam gdzieś tych, którzy korzystają z nich w miejscach publicznych, tak samo jak oni mają gdzieś mnie. Dla nich liczy się tylko telefon i niech tak zostanie.

W domu posiadam natomiast tablet Samsung, którego używam głównie jako platformy do komunikacji (mam aplikacje - komunikatory internetowe). Jest więc włączony cały czas. Poza tą funkcją, lubię czasem sobie w coś zagrać. 

Czego nie lubię, to aktualizacje. Czy ktoś mógłby mi wyjaśnić jaki debil wymyślił, że kiedy tablet leży włączony 24 godziny na dobę, nie może się zaktualizować, natomiast kiedy tylko wezmę go do ręki, chcąc skorzystać z udogodnień technologii, zawiesza się aktualizując gruntownie całe oprogramowanie i wszystkie aplikacje?

Co za debil wymyślił, że stanie się to dopiero po wyjściu ze stanu stand by? Wtedy, kiedy będę chciał użyć urządzenia nie będę mógł tego zrobić. Żeby jeszcze ktokolwiek pytał mnie o zgodę na te aktualizacje, mógłbym uznać sensowność robienia ich akurat w tej chwili - kiedy mam odpalony tablet przed sobą. Jednak nie dostaję żadnych pytań a tylko powiadomienia, że ta czy tamta aplikacja się aktualizuje. Nie mogę tego przerwać ani temu zapobiec - muszę za to obserwować jak postępuje aktualizacja zanim skorzystam z tabletu tak, jak to sobie zaplanowałem. Szczególnie drażniące, gdy włączam tablet by sprawdzić za ile odjeżdża autobus - w takim wypadku czekanie 10 minut na wszystkie aktualizacje mija się z celem. Oczywiście, kiedy odłożę tablet, by zaczekać aż aktualizacja się skończy, tablet przechodzi w stan czuwania i kolejne aplikacje czekają, aż znów włączę go, by skorzystać z aplikacji...

Czy na prawdę w jednej z największych firm technologicznych na świecie siedzi jakiś kretyn, który uznał, że taki sposób aktualizowania oprogramowania będzie najlepszy i najefektywniejszy?

piątek, 1 lipca 2016

Relacje (przyszły) pracodawca - (przyszły) pracownik

Rynek pracy jest jaki jest, ale zastanawia mnie, dlaczego dzisiejsi potencjalni pracodawcy tak bardzo skarżą się na przyszłych pracowników? Dlaczego rekrutujący w firmach nie chcą rekrutowanemu nic powiedzieć, a każdy strzęp informacji uważają za "zbyt wiele". Dlaczego "rozmowa o pracę" bardziej niż rozmowę przypomina przesłuchanie?

Typowo odbywa się to tak:

  • Osoba szukająca pracy wysyła setki CV, odpowiadając na każde ogłoszenie, które ją zainteresuje (większość ogłoszeń jest tak enigmatyczna, że trzeba wysłać CV w ciemno, nie wiedząc ani jaki typ umowy jest oferowany, ani jakie wynagrodzenie, a często nie znając opisu stanowiska czy zakresu obowiązków).
  • Telefon z danego ogłoszenia dzwoni po miesiącu, czasem trzeba czekać na niego jeszcze dłużej. Osoba dzwoniąca nie przedstawia się, nie mówi o jaką firmę czy stanowisko chodzi, spodziewając się, że aplikujący na stanowisko złożył tylko tę jedną ofertę i od miesiąca czeka na telefon, by podjąć pracę w tej jednej jedynej firmie. Po pytaniu "czy wysyłał(a) pan(i) do nas CV?", na które każdy odpowiada, że tak, choć absolutnie tego nie pamięta, następuje drugie "czy jest pan(i) zainteresowany/(a) podjęciem pracy?". Przy czym, jeśli zadasz jakiekolwiek pytanie, to źle wpływa na pracodawcę (bo on uważa to za stratę czasu, że chcesz się dowiedzieć czegoś już przez telefon, lepiej żebyś przejechał przez pół miasta. Pracodawca nie lubi też, gdy jesteś "wybredny" i nie chcesz "umowy o dzieło" na śmieciową stawkę lub zapytasz nie daj Boże o wynagrodzenie). Większości informacji pracodawca "nie udziela przez telefon", lub osoba dzwoniąca "nie jest uprawniona do udzielania informacji".
  • W końcu jedziesz na rozmowę o pracę i znów szok. Osoba, która ma rozmawiać zupełnie nie jest przygotowana do rozmowy. Zadaje jakieś bzdurne pytania, sprawdza jakieś niuanse i zadaje pytanie "ile chciał(a)by pan(i) zarabiać", zanim powiedzą ci cokolwiek o wykonywanych obowiązkach czy podejmowanej odpowiedzialności. Na odpowiedź, że to zależy co mam robić, słyszysz często "ale tak najmniej, to ile?". W takim wypadku nie miej złudzeń - szukają kogoś za najniższą krajową (a zdarza się, że za mniej), bo skoro nie ważne jakie masz obowiązki, tylko ile chcesz, to znaczy, że pracę może wykonywać każdy, a jej jakość nikogo nie obchodzi. 
  • Na koniec rozmowy (a właściwie przesłuchania, bo wiele twoich pytań pozostało bez odpowiedzi), słyszysz "zadzwonimy do końca tygodnia". Przy czym nie licz na to, że ktokolwiek zadzwoni, jeśli nie będą zainteresowani twoją kandydaturą. Nawet jeśli powiedzą, że zadzwonią także w przypadku odmowy. Jak dotąd słyszałem o jednej firmie, która zadzwoniła, by poinformować, że jednak nie są zainteresowani. I jest to chlubny wyjątek.
Po całym procesie nie wiesz sam(a), czy to właściwie oferta dla ciebie. Przeważnie nie spełnia ona twoich wymagań w nawet najmniejszym stopniu, a brak przygotowania rekrutującego wpływa na ciebie deprymująco. W takiej sytuacji wyprowadzają cię z równowagi stwierdzenia pracodawców.
  • W kraju nie ma bezrobocia - szukamy na to stanowisko już od miesiąca i nikt nie jest zainteresowany. Tak - szukacie niewolnika za głodową stawkę, który będzie pracował po 12 godzin dziennie, przejmując obowiązki wszystkich w firmie, którzy są starsi stażem. Powodzenia.
  • Pracownicy marnują nasz czas, przychodzą na rozmowę, chociaż nie są zainteresowani. Może napiszcie w końcu w ogłoszeniu kogo i na jakich warunkach szukacie, zamiast wypisać tylko jakie wymagania trzeba spełniać? To wy marnujecie czas pracownika, a jeśli firma, która zatrudnia setkę pracowników biurowych nie posiada nikogo, kto jest w stanie sformułować klarowne ogłoszenie, to znaczy, że szukacie właśnie takiego pracownika. Nie? A kogo?
  • Pracownik jest bezczelny. Chciał tyle kasy za tak łatwą robotę. Nie - pracownik chciał godziwego wynagrodzenia, chociażby za spędzony w pracy czas, skoro nie ma niczego bardziej skomplikowanego do zrobienia na stanowisku, którego wymagania to dwa języki obce, biegła obsługa programów biurowych, prawo jazdy i znajomość podstaw księgowości (nie wspominając o dyspozycyjności, umiejętności pracy w stresie i obsługi klienta).
A na koniec słówko o Anglikach, którzy byli za wyjściem z Unii Europejskiej, by pozbyć się Polaków z rynku pracy. Skoro twierdzicie, że przyjeżdża do was Polak, obcokrajowiec bez znajomości języka i bez żadnych kwalifikacji i kradnie wam pracę, to może w końcu czas znaleźć sobie prace, w której kwalifikacje są wymagane i której taki "nikt" nie będzie w stanie ukraść pierwszego dnia?

wtorek, 24 maja 2016

Błaznem być

Bycie błaznem na królewskim dworze to było bardzo trudne i odpowiedzialne zadanie. Przy tym niezwykle ryzykowne. Błazen miał zabawiać króla i dwór, będąc jednocześnie jedyną osobą, która mogła drwić z władcy. W każdej chwili zbyt ostry dowcip mógł zdenerwować króla, a nie trzeba dodawać, że byli to ludzie wybredni, przyzwyczajeni do tego, co najlepsze. Jednocześnie zbyt powściągliwy żart mógł władcę znudzić i gdy ten uznał, że błazen przestał się sprawdzać, potrafił pokazać swą złość w sposób bardzo ostateczny. Dla błazna.

Błaznowanie więc było stałym balansowaniem na krawędzi i spełnianiem żądań władcy, zanim jeszcze te się pojawią. Do tego ciągle należało przewidywać nastrój króla, by jak najlepiej mu sprostać. Nie można było posunąć się za daleko, ale i zbyt daleko od tej granicy pozostać po bezpiecznej stronie.

Obecnie większość pracowników traktowanych jest właśnie w ten sposób. Należy przewidzieć żądania pracodawcy, wiedzieć czego zechce, jeszcze zanim to zleci, bo gdy mówi, że czegoś potrzeba, to zawsze jest na wczoraj. Czasu jest zbyt mało, by zrobić coś dobrze, należy więc robić wszystko "wystarczająco dobrze", by "przeszło" i zostawiło wystarczająco dużo czasu na wykonanie pozostałej pracy. Współczesny władca ma bowiem poczucie, że może dysponować dowolnie czasem swoich podwładnych i skoro nie są w stanie zmieścić się w czasie pracy z robotą, która wymaga tego czasu dwa razy tyle, to jest to wyłącznie ich problem, a gdy chcą iść na urlop, to powinni wcześniej zarwać kilka nocy, a najlepiej odpracować go w weekend.

Do tego pracownik musi balansować na krawędzi, by nie zawracać szefowi dupy czymś, co jest "poniżej jego kompetencji", ale nie wykazywać też zbytniej samodzielności, by szef nie pomyślał, że chcą go przeskoczyć. Często poza tym muszą lepiej od pracodawcy wiedzieć czego ten tak na prawdę potrzebuje, bo polecenia są sprzeczne albo bez sensu. Wielu szefów dostając lepiej opracowany temat, nie potrafi z niego skorzystać, za to otrzymując wszystko przygotowane tak jak chcieli, okazuje się, że dane nie są dostateczne.

Witajcie więc na "dworach" współcześni błaznowie, próbujący balansować na linie, by zarobić na minimum płacowe, które starczy ledwie na rachunki i podatki. Jesteście samodzielni, dumni i nie przyznacie się do tego, ale błazenadę odwalacie codziennie, bo po prostu trudno inaczej. Codziennie też liczycie na zmianę dworu i znalezienie łagodniejszego władcy. Z nadzieją wyglądacie trochę grubszej i bezpieczniejszej liny, by balansować było wam nieco lżej.

czwartek, 28 kwietnia 2016

Wychowanie i Edukacja

Kiedy byłem jeszcze małym brzdącem, zapytałem mamy, będąc z nią w teatrze, co to jest "foyer" (fuaje), gdyż było to nowe dla mnie słowo. Dowiedziałem się, że to takie pomieszczenie koło widowni, przeznaczone do spotkań towarzyskich przed spektaklem, po i w antrakcie, gdzie można porozmawiać ze znajomym, zjeść coś czy wypić, gdyż na widowni nie można tego robić. Zapamiętałem sobie tę naukę, gdyż nie była zbyt trudna czy skomplikowana. Miałem wtedy koło 10 lat (może mniej, na pewno nie więcej).

Jakie było moje zdumienie, gdy będąc w teatrze nie tak dawno, zobaczyłem grupę (chyba) gimnazjalistów, którzy na widowni ganiali między krzesełkami, krzyczeli do siebie, jedli chipsy i pili napoje gazowane (te dwie ostatnie czynności uskuteczniali niezależnie od tego, czy akurat było przedstawienie, czy też byłą przerwa). Panie opiekunki zupełnie nieprzejęte siedziały z boczku, żeby nikt ich z brygadą brykających młodzieńców nie łączył. Zupełnie, jakby edukacyjna rola "wyjścia do teatru" ograniczała się do przyswojenia treści sztuki oraz poprawnego wymienienia postaci w niej występujących. A gdzie lekcja zachowania się w teatrze? W ogóle w miejscu publicznym? Cokolwiek?

Ale z drugiej strony, czemu się dziwić? Żyjemy w czasach, gdy rodzice uciekają od wychowywania dzieci, twierdząc, że mają "ważniejsze sprawy". Tak, jakby istniały jakiekolwiek ważniejsze sprawy. Rodzice twierdzą, że dzieci są w szkole, więc to sprawa szkoły. Szkoła ma gdzieś użeranie się ze smarkaczami, których rodzice mają gdzieś ich wychowywanie i nie przyłożyli do niego ręki. Koło się zamyka.

Wynikiem tego są nieumiejący się zachować, nie znający kultury młodzi ludzie, którzy kombinują tylko, jak coś ukraść w pracy (bo przecież rodzice jasno pokazali, co jest w życiu najważniejsze), wykłócić się o cokolwiek (bo rodzice tak widzą obecnie "walkę o dobro dziecka" - mi się należy, bo jestem z dzieckiem), przechytrzyć innych sobie podobnych i generalnie być największym cwaniakiem. To właśnie taki jest obecnie trzon społeczeństwa i mało kto zrozumie już apel o to, by coś sobą reprezentować, by robić cokolwiek dla społeczności w jakiej się żyje, nawet jeśli za to nie płacą, by znać się choć trochę na literaturze, sztuce... albo choć trochę na wykonywanej pracy, bo w pogoni za pieniądzem nawet ta sfera kuleje. Dość powiedzieć, że "specjaliści" w dziedzinie o której posiadam szczątkową wiedzę, często wiedzą mniej na dany temat niż ja. A to bardzo niedobrze. Udając się do fachowca mam nadzieję na fachową obsługę, a spotykam się z nieukiem, który posiada niezbędne uprawnienia (bo dostał je po znajomości), ale osobiście wykonałbym powierzone mu zadanie lepiej i szybciej. Na domiar złego mało kto ma w sobie tyle wstydu, by przyznać się do błędu i nie popełniać go ponownie, by douczyć się, gdy zauważy jakieś braki w swojej wiedzy podczas wykonywania powierzonego zadania czy w końcu do pilnowania samego siebie - od tego według nich są inni. I wszyscy oczywiście się mylą.

niedziela, 24 kwietnia 2016

Słowa, które kłamią

Zorientowałem się, że nastały czasy PRu. Nie jest już istotne to, co kto robi, jakie ma dokonania i co sobą reprezentuje. Teraz liczy się tylko to, jak się zaprezentuje. Kto lepiej udaje, ten lepiej wygląda. A ludzie ślepo w to wierzą. Specjaliści stworzyli więc listę słów o pozytywnym wydźwięku, za którą maskują chamstwo, nieudolność, słabość i głupotę. Najgorsze, że wszyscy się na to łapią.

Nie oglądam raczej telewizji i kiedy czasami zdarzy mi się coś obejrzeć, jestem zaskoczony niskim poziomem programów rozrywkowych, brakiem merytoryczności programów informatycznych i pseudo-naukowych, niedouczeniem prowadzących te programy. Wystarczy zwrócić uwagę na ubogie słownictwo. Po takim zderzeniu z rzeczywistością wywiązała się dyskusja i dotarło do mnie, że telewizja może i zaniża poziom widzów, ale także obniża loty, by szersze rzesze widzów mogły zrozumieć co pokazuje. Niestety nasze społeczeństwo nie podejmuje wysiłku intelektualnego, nawet nie czyta już literatury, a to skutkuje zmniejszeniem zasobności słownictwa, używaniem coraz to większych skrótów, zaniedbaniem gramatyki i interpunkcji. Członkowie społeczeństwa stają się zombie, które nic nie tworzą, umieją wyrażać tylko najprostsze potrzeby i skupiają się na funkcjonowaniu, nie dając nic od siebie. Zatracając swoją indywidualność. Nic dziwnego, że coraz chętniej nabierają się na gładko (i mądrze) brzmiące słówka, które coraz gorzej rozumieją.

Pierwszym takim szeroko rozpowszechnionym słowem jest "Zdrowie". Przeciętny bloczek reklamowy w ponad połowie składa się z reklam, które opierają się na zapewnieniu widza, że dany produkt dobry jest dla jego zdrowia. Są to reklamy leków, suplementów, kosmetyków, żywności, chemii gospodarczej i tak dalej. Nikt nie zagłębia się w skład produktu, nie sprawdza jego działania, nie zastanawia, czy produkt jest mu w ogóle potrzebny (na przykład dany suplement diety). Liczy się opinia zasłyszana w telewizorze - że zdrowe. 

Dochodzi także do absurdów, które tłumaczone są "zdrowiem". Przyjaciel mieszka w bloku i drzwi w drzwi ma sąsiada, który pali papierosy na klatce schodowej. Oczywiście dym przeszkadza innym mieszkańcom, bo snuje się po całym piętrze. Sąsiadowi zwracano uwagę wielokrotnie, ale bezskutecznie. W końcu wywiązała się dłuższa dyskusja, w której sąsiad tłumaczył się, że w domu nie może palić ze względów zdrowotnych, ale w ogóle palić musi, bo lekarz mu zalecił, gdyż ma astmę i po paleniu przez tyle lat niezdrowo by było, gdyby rzucił. Na sugestię, że na astmę dobre byłyby spacery, więc mógłby wychodzić na papierosa przed dom, sąsiad stwierdził, że jest zimno, więc mógłby się przeziębić. A więc znów zdrowie. 

Jak widać na powyższym przykładzie określenie takie jak "Kultura Osobista" zdążyło się zdewaluować, wyparte przez "Względy Zdrowotne", które przecież wszystko zawsze tłumaczą. A wydźwięk mają wybitnie pozytywny, wzmocniony przez media. Zastanawiające jest, że wiele osób "dla zdrowia" chodzi na siłownię, ale prawie wszyscy dojeżdżają na nią samochodami. Jadą więc samochodem, by pojeździć na stacjonarnym rowerku. I każdy zapytany ma na to gotową odpowiedź, jakby przemyślaną. Nie warto nawet przytaczać.

Do tego dochodzi jeszcze znienawidzone przeze mnie "nikt mi nigdy nie zwrócił uwagi", którym wiele osób tłumaczy swoje chamstwo, brak wychowania, kombinatorstwo i niechlujstwo, zaraz obok "inni też tak robią". Tu jednak korzenie ma wychowanie. Dzieciom tłumaczy się, że coś jest zachowaniem złym i "jak cię złapią, to będzie kara". Dziecko rozumie z tego tylko, że mają go nie złapać, bo własnie taki sygnał mu dajemy. Zatem tak długo, jak go nie przyłapią, wszystko jest dobrze. A do tego, skoro kolega też tak robi i mu się udaje, to dlaczego nie? To właśnie dlatego ważna jest argumentacja. Jeśli wytłumaczymy dziecku, że coś jest niekulturalne, że nie wypada, że jest wstrętne i obrzydliwe, to większa jest szansa, że tak wyedukowana osoba nie będzie się tak zachowywać jako dorosły, a innym zachowującym się w ten sposób zwróci uwagę. Niestety pojawia się czynnik koleżeństwa, chęci bycia lubianym i znów wracamy do systemu, w którym nie można zwrócić nikomu uwagi, lepiej jest się więc przyłączyć. Dorośli nie potrafią pilnować się sami, więc jeśli nikt nie patrzy, to wina pilnującego, że udało mi się ukraść z pracy długopis czy kalkulator (przeważnie jednak sporo więcej, ale to przecież tylko dlatego, że okazja była - nikt nie uważa się za złodzieja).

Przykładem niech będą drobiazgi - przychodzenie do pracy w niechlujnym stroju (bo ja "wyrażam siebie" - kolejne modne hasło), zbyt długie i częste przerwy na kawę, papierosa, śniadanie, lunch. Ludzie pracujący w biurze, nad którymi nikt nie stoi nie czują, że powinni pracować przez większość z ośmiogodzinnego dnia pracy. Oni uważają, że muszą trochę popracować, ale przecież mają prawo do przerwy (i używają go do każdej przerwy, nawet co kwadrans, bo przecież jeśli nikt nie zwrócił uwagi na to, że miałeś przerwę, to kto zwróci uwagę, że masz kolejną, no a poza tym wszyscy tak robią), a pracują najpilniej, gdy w biurze pojawi się kierownik. Najpilniej, czyli tak, jak powinni pracować przez cały czas, ale oni uważają, że zwierzchnik, a w szczególności prezes, to ktoś, kto wymaga od nich nadludzkich osiągnięć. Nie zwracają uwagi na to, że to osoba, która ich zatrudniła, płaci im i zasługuje na szacunek, wyrażany choćby tym, by pracowali tak, jak się do tego zobowiązali. Zawsze uważałem, że żadna praca nie hańbi, pod warunkiem, że wykonuje się ją najlepiej jak się da. Niestety z moich obserwacji wynika, że pracujący uważają, że ich praca hańbi i wykonują ją na odwal się, "jak wszyscy". Dobrze pracujący są wyjątkami.

Nadszedł czas, gdy ludzie szczycą się ignorancją. Bez trudu mówią o tym, że "nie znają matematyki, bo są raczej humanistami", a "ostatnia książkę czytali w szkole". Pasji nie mają, bo nawet jeśli jakieś mieli, to dawno zamienili je na nadgodziny w firmie. Są nawet uzasadnienia w postaci mądrych słów: Sumienność, Obowiązkowość, Pracowitość. Nie mają, biedactwa czasu i siły na czytanie, bo cały dzień ciężko pracują. I brzmi to pozytywnie. Niestety, to nie są ludzie, którzy cały dzień kują kilofem w kopalni, czy przerzucają ręcznie towar w porcie morskim. To przeważnie ludzie, którzy dzień zaczynają od kanapki i prasówki, a większą jego część spędzają, czytając na facebooku "mądrości", wypisywane przez im podobnych "ciężko pracujących" znajomych, którzy także nie czytając i niczym się nie interesując, mają zadziwiająco dużo do powiedzenia na aktualne tematy, jak "kto jest właścicielem czyjej macicy" i "w co kliknąć, żeby pomóc dzieciom w Afryce".

O mądrym słowie "Ekologia" pisałem już wcześniej, zatem powtarzać się nie będę - kto ma ochotę, ten sobie przeczyta. Napiszę za to o "Wolności", która jest najbardziej chyba nadużywanym pojęciem. Samo słowo ma bardzo pozytywny wydźwięk. Nieco mniej, gdy sąsiad, parkujący pod oknem mojej sypialni i odpalający swój leciwy i nie najcichszy samochód codziennie o 4 rano, bo "na ryby jedzie", tłumaczy, że "jemu tu wolno parkować, bo zakazu nie ma". Nie ma przede wszystkim sposobu, żeby mu tego zabronić, bo zakazu może i nie ma, ale jest znak informujący o drodze przeciwpożarowej, której zastawiać nie wolno. Ale przecież to nie powód, by sąsiadowi bronić jego prawa do wolności. Niestety straż miejska na terenie wewnętrznym spółdzielni interweniować nie chce, a spółdzielnia nie ma służb, które mogłyby sąsiada upomnieć. Pozostaje chyba stary sposób z gwoździem wzdłuż karoserii, ale jakoś nie mogę się zdobyć. Wśród innych sąsiadów, którzy także parkują samochody pod oknami (ale poruszają się nimi w bardziej ludzkich godzinach) spotkałem się z odpowiedziami wskazującymi na "brak miejsc gdzie indziej", co prawdą nie jest, ale dla posiadacza samochodu pomysł, by przejść do niego sto metrów jest nie do pomyślenia - taką odległość to on podjeżdża. Ponadto "Bezpieczeństwo" - bo on chce swój samochód mieć na oku. Nic jednak nie wskazuje na to, by całą noc siedział w oknie i obserwował, a odległy o sto metrów parking strzeżony jest pusty (bo płatny, a przecież wydał już na samochód, opony, ubezpieczenie, paliwo, to gdzie on jeszcze będzie płacił dodatkowe sto złotych - jego nie stać). 

Odmianą "Wolności" jest też "Wolność Słowa". Dosłownie za każdym razem, gdy ktoś na przemądrym facebooku obrazi jakąś grupę społeczną czy etniczną, walnie jakąś wyjątkową bzdurę, którą ktoś ma mu za złe lub zwyczajnie się pomyli, nie przeprasza, ale tłumaczy się posiadaniem Wolności Słowa. Nikt już nie pamięta do czego była ona potrzebna. Teraz jest to mądrze brzmiące uzasadnienie każdej głupoty. Czas jakiś temu głupia dziewczynka napisała na tablicy mojej przyjaciółki, że cieszy się że opuściła "to zoo" (Polskę). Odpisałem jej, że Polska jest moim krajem i jeśli ona życzy sobie mieszkać gdzie indziej, to niech tam mieszka, ale niech nie obraża ludzi, którzy mieszkają tutaj i są z tego dumni. Dziewczę było dumne ze swojego "antypatriotyzmu", więc zasugerowałem jej, by oddała dyplom wyższej uczelni, który zdobyło w tym, jak uważa "zoo" i nie wypowiadało się na takie tematy. Dodałem, że miarą kultury człowieka jest szanowanie innych i że nie napisałbym tak o nikim, nawet jeśli miałbym go w dupie. Koleżanka, która była założycielem tematu, napisała, żebym nie obrażał jej koleżanki, która ma prawo pisać co chce w imię "Wolności Słowa", ja natomiast ją obraziłem, a do tego "zanieczyściłem jej walla słowem dupa". Dla mnie to zabrzmiało jak żart i postanowiłem nie odpisywać. Chyba każdy ma taki poziom, poniżej którego zniżyć się nie umie.

Na zakończenie tego przydługiego tekstu (ale dawno nic nie wrzucałem) chciałbym pokazać różnicę w wydźwięku dwóch jednakich znaczeniowo słów. "Bezrobotny" i "Niepracujący" mają to samo znaczenie, ale pierwsze brzmi negatywnie, podczas gdy drugie już nie tak bardzo. Szczególnie, gdy zestawimy je ze słowem matka - "Bezrobotna Matka" to coś złego, ale "Niepracująca Matka", to norma. Szczególnie, że każdy, kto nie wychodzi do roboty na osiem godzin, przez nasze społeczeństwo brany jest za nieroba (parafrazując klasyka).

niedziela, 13 marca 2016

A masz, a masz!

Najważniejszym wydarzeniem w kraju, które pojawia się w mediach od jakiegoś już czasu, jest sprawa teczek. Nie wiem po co...

Jasne - rozumiem, że Jarek K. Nie lubi Leszka W., bo Leszek czegoś dokonał, podczas gdy Jarek cały czas pozostawał w cieniu brata i wszystkich innych i bał się zrobić cokolwiek, co miałoby znaczenie. Jestem w stanie zrozumieć ten okrzyk bezsilności, gdyż tak robią mali zawistnicy. Serio - przedszkola pełne są takich sytuacji. Dlatego właśnie Jarek chce, żeby ludzie dowiedzieli się, co Leszek zrobił 40 lat temu i zapomnieli o dużo ważniejszych rzeczach, których dokonał 30 lat temu. 

To, czego nie rozumiem, to dlaczego wszyscy tak się tym ekscytują? Nagle media huczą, internet im wtóruje i wszyscy są znawcami tematu. Drodzy rodacy, zrozumcie, że my swoich żywych symboli narodowych wielu już nie mamy. Zniszczono je, najpierw w czasie wojny, a później w czasie lat socjalistycznej okupacji. Kilku ludzi, którzy coś dokonali nadal żyje i warto dobrze ich pamiętać, bo gdyby nie oni, to Jarek mógłby tak samo ściskać małe piąstki, ale nie mógłby z pewnością publikować żadnych dokumentów. Ba - bałby się nawet głośniej odetchnąć. 

Pamiętajcie wielkich ludzi za to, czego dokonali i pomimo wszystkiego innego. Z tego samego powodu Anglicy nie wspominają o umiłowaniu Churchilla do alkoholu, czy o tym, że zdradził swoich sojuszników, bo tak było łatwiej. Bo mówienie o tym nie współgra z poziomem kulturalnych ludzi. Bo symboli narodowych należy strzec, a nie wywlekać na forum światowe. Bo to, jak je szanujemy świadczy o wszystkich Polakach.

Nobla za darmo nie dają, nie każdy przemawia w Kongresie. Jak bardzo więc Jarek będzie krzyczał z bezsilności, warto go w tej bezsilności pozostawić samego. To, że "nasza władza" nie radzi sobie z emocjami i nie daje radu tłumić osobistych animozji podczas uprawiania polityki nie znaczy jeszcze, że obywatele mają zniżać się do jej poziomu.