wtorek, 28 maja 2013

Śmieci

Stoimy niemal na progu wejścia w życie przepisów ustawy śmieciowej. A przyznać trzeba, że poruszenie wokół tego ustawowego bubla jest spore, chociaż słuszne. Ktoś ponownie próbuje powrócić do czasów, gdy rząd centralny decydował o ujednolicenie życia całego kraju. Dodam, że jest to ktoś całkowicie pozbawiony wyobraźni.

Założenie ustawy śmieciowej było skądinąd słuszne - chodziło wszak o pozbycie się śmieci. Gdzieś w trakcie jednak przestało chodzić o śmieci, a zaczęło o źle rozumianą "sprawiedliwość" (to słowo bardzo już się w naszym kraju wypaczyło), a w rezultacie o pieniądze. Próba ujednolicenia stawek za wywóz śmieci oraz zobowiązanie gmin do zatrudniania jednej, konkretnej firmy dla rejonu nie może służyć poprawie warunków. Przetargi, jakie miano ogłosić (część ogłoszono, ale nie wszystkie) nie dość, że umożliwiają podniesienie cen, to przyczyniają się do pogorszenia jakości samej usługi.

Idea była taka, by wiadomo było jaka firma oczyszcza dany teren, co stworzyłoby możliwość kontroli i odpowiedziało na pytanie - kto jest odpowiedzialny za pozostawione śmieci. W praktyce firma wywożąca odpadki nadal nie będzie odpowiedzialna za bezpańskie śmieci. W teorii firma powinna wysprzątać cały swój teren, a opłaty powinno rozdzielić się na mieszkańców, wtedy każdy byłby zobowiązany do płacenia i nikt nie podrzucałby śmieci do innych pojemników, ani nie wyrzucał na własną rękę - w terenach słabiej zaludnionych (poza miastami) jest to dobry pomysł. W większych miastach już nie - mieszkańcy blokowisk wyrzucają śmieci pod domem, nie wożąc ich do sąsiedniej strefy, gdyż i tak nic na tym nie oszczędzą.

Następnym punktem programu jest segregowanie śmieci. Wedle nowych przepisów płacić będziemy o 40% więcej, jeśli odpadki nie będą segregowane. Dotychczas właściciele domków jednorodzinnych mogli płacić mniej za śmieci posegregowane, więc wygląda na to, że sytuacja się nie zmieni. Nic bardziej mylnego. Powstała dokładna lista śmieci, które trafiać mogą do konkretnych pojemników. Lista ta nie obejmuje wszystkich śmieci, więc część z nich musi pozostać nieposortowana, a więc wszyscy zapłacimy więcej. A już podstawowa kwota jest dużo wyższa niż to, co dotychczas sami mogliśmy wynegocjować. Warto zaznaczyć, że wybór firmy, która świadczyłaby usługi na naszą rzecz także nie należy już do nas - nie możemy zastosować zasad zdrowej konkurencji i walki o klienta za pomocą kombinacji ceny i jakości, gdyż to nie klient będzie teraz wybierał komu będzie płacił, a przetarg skonstruowany jest tak, że w Warszawie, według obecnych warunków wygrać może jedynie MPO, a więc cena (skoro może być tylko jeden wygrany) nie musi być konkurencyjna. Dodatkowo - jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że zamiast jednego kosza na śmieci miałyby w jego miejsce stanąć trzy - do segregacji. A większość Warszawskich kuchni jest jeszcze mniejszych niż moja. Poza tym - po co segregować swoje odpady mieszkając na osiedlu, gdy wedle odpowiedzialności zbiorowej, wystarczy że ktokolwiek dorzuci niesegregowane odpady do kontenera i wszyscy płacić będą te karne 40%? A gdy się złapie takiego sąsiada, to co wtedy? On odpowie, że ma gdzieś segregowanie i chce płacić drożej - i ma do tego prawo, nawet jeśli przez to wszyscy zapłacimy drożej.

Stoimy więc przed sytuacją, kiedy ktoś inny wybierze ile i komu mamy płacić za usługę i na czym ta usługa będzie polegała. Czekam na moment, kiedy wybiorą za mnie co chcę zjeść na obiad, gdzie kupić produkty i ile za nie zapłacić, w imię tego, żebym się nie przejadł.

Dodam jeszcze dwa fakty, które z pewnością "ucieszą" mieszkańców stolicy. W chwili obecnej odpady wywożone są trzy razy w tygodniu (poniedziałek, środa i piątek - przeważnie). Czy jest to uzasadnione? Wystarczy w niedzielny wieczór spróbować wyrzucić śmieci do kontenera a zobaczymy, że nie ma ich do czego wrzucić - wszystkie pojemniki są przepełnione. Wedle nowych przepisów - wystarczą dwa odbiory w tygodniu (nie wiem w jakie dni). Czyli sytuacja będzie jeszcze gorsza. Na domiar złego, by uniemożliwić wyrzucanie nieposegregowanych odpadów do ogólnodostępnych koszy na śmieci (na przykład na przystankach autobusowych czy przy osiedlowych alejkach) niektóre gminy planują usunięcie tych koszy. Problem śmieci pozostanie, ale nie będzie trzeba zastanawiać się jak "sprawiedliwie" wycenić wywóz tych nieczystości - za brudne osiedle zapłacą wszyscy mieszkańcy. Kiedyś dostawiano kosze, by pozbyć się problemu śmiecenia na ulicach (ponosimy wszak opłaty za oczyszczanie tych śmietników), teraz by pozbyć się śmieci pozbędziemy się śmietników (ale już nie opłat za nie), a każdy obywatel będzie miał obowiązek każdy śmieć, który normalnie wyrzuciłby do kosza, zabrać do domu, umyć i dopiero wyrzucić do śmieci w lokalizacji przypisanej do miejsca jego zamieszkania. Ciekawe, czy z wakacji także mam przywieźć walizkę śmieci, które po wyczyszczeniu i posegregowaniu mam umieścić w odpowiednich pojemnikach pod domem?

Z ustawy nie jest zadowolona żadna ze stron - ani klienci, którzy zapłacą więcej za gorszą usługę, ani samorządy, które mają już i tak wystarczająco dużo problemów próbując nadążać za zmieniającymi się przepisami ani firmy wywożące śmieci, którym przecież dotychczas opłacało się funkcjonować na obecnych warunkach. Kto więc na tym skorzysta nie ulega chyba wątpliwości.

wtorek, 21 maja 2013

Oszczędzanie bez podatku?

Za Ministerstwem Finansów ciężko nadążyć. Z jednej strony podnosi podatki i wymyśla co by tu jeszcze opodatkować, za co jeszcze można płacić, z drugiej strony likwiduje podatki, które wcześniej uznała za uzasadnione, a raczej wprowadza do tych podatków wyjątki. Nowy pomysł polega na tym, by umożliwić założenie kont oszczędnościowych przeznaczonych na zakup domów i mieszkań, które nie będą opodatkowane. Już technicznie projekt jest trudny do zrealizowania i pociągnie za sobą konieczność zatrudnienia rzeszy osób, które będą weryfikować, czy pieniądze zostały wydane na nowe lokum, czy w całości, czy może tylko w części, ile odsetek trzeba zwrócić, czy zwracać odsetki bankowe od zabranych odsetek, a może od razu uwierzyć, że to na dom i przez pięć lat nie pobierać odsetek, a dopiero gdyby pieniądze nie zostały przeznaczone na mieszkanie - wtedy obciążyć je odsetkami. Zaczyna to przypominać czasy, gdy czekało się na mieszkanie...

Jeśli chcemy umożliwić tańszy zakup mieszkań, to należałoby także pomyśleć o ludziach, którzy już spłacają kredyt. O takich, którzy zapłacili podatek przy zakupie mieszkania. Dlaczego tych pieniędzy, także przecież przeznaczonych na własne mieszkanie nie zwolnić z opłat i podatków?

Pozostaje się zastanawiać - kto "zaprzyjaźniony" z rządem ma zamiar zakupić większą ilość nieruchomości, że chce mu się to umożliwić znosząc opłaty. Nie oszukujmy się - ludzi z najniższymi zarobkami i tak nie będzie stać, by przez pięć lat oszczędzania uzbierać znaczną kwotę (nawet bez podatku od odsetek), która starczyłaby na zakup własnego lokum. Im więcej wyjątków tym trudniej zapanować nad przepisami, ale może właśnie o to chodzi - kto będzie miał gotówkę na zainwestowanie w nieruchomość, ten skorzysta. Zwykły obywatel nadal będzie tracił.

środa, 8 maja 2013

Podróże Premiera

No i po raz kolejny napotykam artykuł w gazecie, mówiący o kosztach przelotów Premiera. Bardzo jednobrzmiący artykuł, a przecież każdy kij ma dwa końce (a raczej każdy medal dwie strony). Ale skoro największym zmartwieniem Polaków w tej chwili są koszta przelotów Premiera, to wypadałoby się tylko cieszyć.

Kilka "niesamowitych" wiadomości, o których mowa w artykule: 

Premier zarabia ponad 220 000 PLN rocznie - może na polskie warunki to dużo, ale ogólnie, to szału raczej nie ma. Premier powinien dużo zarabiać, żeby nie opłacało mu się brać łapówek. Te 220 tysięcy rocznie to jednak chyba za mało...

Przed mieszkaniem Premiera w Sopocie stoją 2 samochody z BORowikami. A co w tym dziwnego? Płatnikami Premiera jest kilkadziesiąt milionów Polaków, którzy na domiar złego nie mają władzy, by zdjąć go ze stanowiska. Jak ktoś źle pracuje, to chyba jasne jest, że boi się zwolnienia? A w tym przypadku widać boi się czego innego...

Przelot w jedną stronę to 20 000 - 30 000 PLN (swoją drogą rozbieżność 50% przy podawaniu takich danych to duże uproszczenie). A jak niby ma podróżować Premier Europejskiej Stolicy? Przecież nie będzie jechał samochodem, skoro nawet autostrad nie mamy. Rejsowym samolotem też nie poleci, bo wstyd i trochę strach (inna sprawa, że nie wiadomo, czy dla Premiera, czy dla współpasażerów). Co prawda wiedząc jakie są nastroje, wiedząc jak się przysłużył tym nastrojom, mógłby trochę odpuścić i podróżować co drugi weekend, albo przesiąść się do jakiegoś malutkiego samolotu, który kosztowałby mniej. Trudno bowiem uwierzyć w plany ratowania budżetu (tu wyjaśniam, że przeloty Premiera przy dziurze budżetowej to kropla w morzu potrzeb), skoro Premier na przeloty wydaje wielokrotność swoich dochodów. 

Mnie zawsze uczyli, że płaca jest proporcjonalna do pracy. Nie jest to prawdą, ale mimo wszystko - lepiej opłacany pracownik powinien starać się na tą płacę zasłużyć. Obecnie mamy sytuację, że najciężej pracujący zarabiają najmniej, dotyczą ich wszelkie cięcia budżetowe, obniżki płac, zwolnienia i wydłużony czas pracy. Na drugim końcu są ci, którzy zarabiają najwięcej, korzystają z funduszu reprezentacyjnego, mają samochody służbowe, kierowców i licznych asystentów, krótki czas pracy i przyjemne zadania oraz nie boją się zwolnienia. I Pan Premier doskonale się w ten schemat wpisuje.

poniedziałek, 6 maja 2013

Drogówka

Obejrzałem kilka dni temu film Polski pt. "Drogówka". Mimo, że daleko mi było do zachwytów nad Polską kinematografią ostatnich lat, to muszę przyznać, że film zrobił na mnie niezłe wrażenie. Ciekawa, niebanalna historia, przaśny dowcip, znajomo wyglądające wnętrza i doskonały montaż. Wszystko to dodaje temu dziełu wiarygodności. Jednak nie nad walorami artystycznymi chciałbym się tu rozwodzić, ale nad tematyką. 

Nie mam pojęcia, czy wydarzenia zaprezentowane w filmie są prawdziwe i, szczerze mówiąc, wolę nie wiedzieć. Pewne jest, że są bardzo prawdopodobne, gdyż współgrają z tym, o czym czytamy w wiadomościach z kraju. Sceny, gdy pijany poseł chowa się za immunitetem znamy z naszego podwórka aż za dobrze. Bezkarność naszych władz jest wręcz przysłowiowa. Wiemy też ile można zdziałać za pieniądze - kupowanie ustaw nie jest przecież żadną tajemnicą, a miejmy na uwadze  że wiemy tylko o tym, co wyciekło do mediów.

Zastanawiające są różnice miedzy polskim kinem, przedstawiającym takie wydarzenia, a kinem hollywoodzkim. Co pierwsze rzuca się w oczy to to, z jaką swobodą wszyscy mówią o kłamstwach, oszustwach, kradzieżach i wykorzystywaniu władzy. Po drugie - w filmach amerykańskich zawsze umoczona w sprawę jest pewna grupa ludzi - w polskim filmie umoczeni są wszyscy, którzy mają w tym kraju jakąkolwiek władzę. Nie ma do kogo się zwrócić po pomoc. Nie ma nikogo, kto byłby po stronie sprawiedliwości. Przede wszystkim jednak - w polskiej teorii spiskowej nie ma happy endu. To daje do myślenia - nawet jeśli wydarzenia pokazane w filmie to fikcja, to bardzo dobrze oddają klimat tego, co się dzieje. W przypadku zdobycia ważnych dowodów, wykrycia spisku czy nawet wyrażeniu uzasadnionych podejrzeń, nie ma do kogo się zwrócić. 

Nie jestem fanem spiskowych teorii dziejów, ale poczucie bezsilności w sprawach wpływania na cokolwiek towarzyszy mi od dawna. Nie łudzę się, że za sprawą tego filmu ktokolwiek się nawróci. Cieszę się jednak, że nie jestem osamotniony w tym poczuciu bezsilności wobec coraz durniejszych ustaw, coraz bardziej jawnego sprzeniewierzania pieniędzy podatników i coraz bardziej zaciskanego pasa.

czwartek, 2 maja 2013

Kiedy nie mam nic do powiedzenia - milczę

Cóż - piękna sentencja, jednak skoro taki tytuł, piszę posta, a faktycznie chwilowo nie mam nic do powiedzenia (choruję, siedzę w domu, nie oglądam telewizji i nie bardzo śledzę jakiekolwiek informacje, więc nic mnie nie wkurza specjalnie). Przyznam, że to przyjemny stan i bardzo polecam wszystkim, którzy w tej zwariowanej rzeczywistości znajdą chwilę, kiedy nic ich nie wkurza - niech podelektują się tą chwilą, najlepiej w milczeniu.

Jednak nie wszyscy są w stanie zdzierżyć taki stan rzeczy. Z przykrością stwierdzam, że w naszej rzeczywistości najwięcej mówią ci, którzy do powiedzenia mają niewiele, albo wręcz nic. Co więcej - tacy, którzy do powiedzenia nie mają nic - ci mówią najgłośniej. I w dodatku faktycznie o niczym. Zagadywany bywam w autobusie, w kolejce w sklepie, nawet na spacerze. Najbardziej denerwuje, gdy odrywają od lektury. Tematyka różna - jeśli w grę wchodzi pogoda i inne lekkie sprawy - nie ma problemu. Rozumiem - samotność, chęć zagadania i uprzejmie odpowiadam, że zima w tym roku wyjątkowo ciepła, albo że drzewa wyjątkowo się zielenią. Gorzej, jeśli polityka - mam swoje zdanie, raczej niepochlebne, ale zdanie innych ludzi przeważnie nie interesuje mnie wcale - ludzie którzy chcą rozmawiać o polityce, przeważnie swojego zdania nie posiadają - powtarzają za odbiornikiem, a tego ciekaw nie jestem, bo kiedyś słyszałem co w odbiorniku mówią i wystarczy mi do końca życia. Tematem jest też często obrażanie bliźniego - "jak ona się ubrała?" albo "jak oni mogą tak publicznie?". Nie wiem jak mogą - przeważnie odwracam wzrok, kiedy nie chcę czegoś widzieć. Polecam. Szczęśliwie do patrzenia na coś konkretnego nikt nikogo jeszcze nie zmusza (poza rzeczonym odbiornikiem, ale to wybór własny). Zaskakująco duża jest grupa ludzi, którzy żyją życiem innych ludzi, nieustannie podpatrując co tamci mówią i jak się zachowują. Szczęśliwie mam tyle własnych zainteresowań, że na czyjeś sprawy czasu już nie mam. Poza tym - zaryzykuję stwierdzenie, że moje sprawy są ciekawsze. Przynajmniej dla mnie.

Przed gabinetem lekarskim - tłumy. Niby nikt nic do powiedzenia nie ma, ale zaraz zaczyna się narzekanie. Po chwili lekarz przyjmuje - dzika walka, bo ktoś tam jest bez kolejki, a ktoś inny uprzywilejowany. Można zadzwonić i się umówić (ja poszedłem z marszu i byłem drugi w kolejce), ale lepiej przecież przyjść takim staruszkom bez umówionej wizyty i wepchnąć się przed tych, którzy się zapisali, wzięli godzinę wolnego i wyrwali się na chwilę z pracy. Wychodzę z gabinetu, a tu pani zła, bo się niby wepchnąłem. Okazało się, że Pani się spóźniła i faktycznie miała "numerek' wcześniejszy, tylko kiedy przyszła ja byłem już w gabinecie. Oczywiście winnym spóźnienia jestem ja. I patrzę po twarzach w kolejce i widzę, że paniusia wszystkim już powiedziała jaką to krzywdę wyrządziłem jej przychodząc wcześniej, zamiast spóźnić się tak jak ona, żeby wszyscy mogli wejść do gabinetu spóźnieni, ale po kolei. Nie miała o czym powiedzieć, to taką sobie teorię wytworzyła. Teoria dobra jak każda inna, ale ja wedle niej żyć nie muszę.