sobota, 21 grudnia 2013

Karta Warszawiaka

Władze Warszawy zapowiadały, że Warszawiacy będą jeździli taniej, a tymczasem to nie-Warszawiacy będą jeździli drożej. Karta Warszawiaka stała się pretekstem do podwyżki biletów (Warszawiacy zapłacą mniej więcej tyle samo ile płacili, natomiast wszyscy pozostali zapłacą drożej). Tłumy ludzi w Punktach Obsługi Pasażera, zupełnie pomylone rozwiązanie z wnioskami wysyłanymi przez internet (dokładnie te same dokumenty trzeba mieć, by od ręki odebrać kartę lub hologram idąc do POP-u z marszu, co składając wniosek przez internet. Tylko po złożeniu przez internet czekamy na weryfikację i musimy zaznaczyć gdzie chcemy odebrać kartę), zamieszanie i koszty - to główne efekty akcji. 

Do tego zupełnie nie jasna jest dla mnie (informacji brak) zniżka dla emerytów (tych z Warszawy). Według wszelkich informacji do ulgowych biletów uprawnia Karta Młodego Warszawiaka, czyli warszawscy emeryci swoją zniżkę odejmować będą od ceny dla nie-Warszawiaków - tym samym ich bilety zdrożeją... 

Miało być łatwo, tanio i opłacalnie. Wyszło jak zawsze, a Warszawiacy zapłacą tyle samo. 


Informacje na temat karty Warszawiaka: strona ZTM.

sobota, 16 listopada 2013

Ile jeszcze można zabrać obywatelom?

Nie jest żadną tajemnicą, że w naszym kraju, obowiązkowe opłaty wciąż rosną. Rząd cały czas pracuje wyłącznie nad tym, w jaki sposób sięgnąć głębiej do kieszeni obywateli ustalając coraz to nowe podatki, podwyższając obowiązkowe opłaty, które trafiają do budżetu, a dosłownie nic się nie zmienia na lepsze. Pieniądze trafiają jak w czarną dziurę, podczas gdy poprawę widać jedynie w postaci coraz wyższych premii w sektorze państwowym, który poza sobie ich przyznawaniem nie robi nic. Wydawać by się mogło, że wyższe opłaty przyczynią się do tego, że zauważymy poprawę w miejscu, do którego te pieniądze trafią, a obserwujemy jedynie, że politycy balują za pieniądze podatników, podróżują, kupują nowe gadżety, mające rzekomo służyć do poprawy funkcjonowania aparatu władzy, a nam mydlą oczy sprawami, z których nic nie wynika, takimi jak wzrost gospodarczy, który widoczny jest jedynie na papierze, bo dług publiczny, mimo nieustannego wzrostu opłat, wcale nie maleje. Skoro tak, to chyba nietrudno zgadnąć gdzie te nasze pieniądze trafiają.
Zastanawiałem się, gdzie jest granica i doszedłem do wniosku, że rząd podnosząc opłaty sprawdza, czy społeczeństwo jeszcze da radę utrzymać się z tych ochłapów, które mu się zostawi. A skoro tak, to można zabrać coś więcej i znów zaczekać, czy ludzie przeżyją. Granicą tego będzie rozdanie wszystkim kuponów na najbardziej potrzebne do życia artykuły, a zabranie wszystkich zarobionych pieniędzy. Czyżbyśmy w szybkim tempie zbliżali się do powrotu do systemu kartkowego, a ekskluzywne sklepy służyć będą jedynie tym, którzy zagarną nasze pieniądze, czyli panom, którzy już teraz kupują sobie za nie garnitury, samochody, i inne dobra, wszystko (łącznie z obiadkami dostarczanymi do miejsca pracy) wrzucając w koszta pełnionego urzędu?

środa, 6 listopada 2013

Uczucia Religijne

Przyszło Halloween i jak co roku skłoniło mnie do refleksji. Jak to możliwe, że ci sami ludzie, którzy co niedzielę chodzą do kościoła, którzy deklarują, że co rusz ktoś obraża ich uczucia religijne reklamą w telewizji, plakatem czy słowami napisanej piosenki, jednocześnie aprobują zbieranie cukierków w Halloween, jako niewinną zabawę. Przecież kościół się temu sprzeciwia, dlaczego więc to robią? Okazuje się, że większość tak zwanych "wierzących, praktykujących", uznających się za chrześcijan uważa, że może wybrać które zasady kościoła będzie respektować, a których nie, bo nie są ważne.

Religia, to forma "klubu", który ma własne prawa i wymaga ich szanowania od wszystkich swoich członków. To, że nikt w kościele nie potępia tych, którzy sobie folgują wynika ze specyfiki tego miejsca, jednak mając się za członka tego "klubu", należy przynajmniej próbować respektować jego przepisy. Zauważmy, że nikt nie wybiera sobie które z przepisów prawa karnego będzie respektował, a których nie, dlaczego więc chcąc przynależeć do społeczności chrześcijańskiej, nie mamy zamiaru nawet spróbować stosować się do jej przepisów?

Na koniec jeszcze kilka innych, często ignorowanych przepisów kościoła:

  • Wiara w horoskopy - potężna kategoria i wiele osób nie widzi nic zdrożnego w wierze w horoskopy i jednoczesnej religijności, choć kościół mówi wyraźnie jak jest. Większość uważa, że to mało ważne.
  • Przesądy - czarne koty przebiegające drogę, tłuczenie luster, przechodzenie pod drabiną - tego chrześcijanin nie powinien zauważać i odnosić do siebie. Jeśli w to wierzy - cóż...
  • Wróżby - żadne stawianie kart, żadne cyganki - tutaj też nie ma miejsca na dywagacje.
  • Wytykanie innym, że grzeszą - to nawet bardzo poważny grzech osoby wytykającej, a jakże często słyszany (na przykład w autobusie, gdy ktoś nie ustąpi miejsca staruszce, która z miejsca oznajmia, ze grzeszy i na odchodnym obrzuca go klątwą).
Należałoby się więc zdecydować, czy jest się, czy też nie jest chrześcijaninem, bo samo chodzenie do kościoła chrześcijanina nie czyni. Dobrym człowiekiem można być, nie uważając się za członka kościoła. Twierdzę nawet, że nie oszukiwanie się (i innych) w tej kwestii jest postawą dojrzałą i moralnie poprawną.


wtorek, 15 października 2013

Referendum


Przez lata wywalczyliśmy sobie prawo do wolnych wyborów i wyrażania opinii poprzez zbiorowe głosowania. Jednak z roku na rok coraz bardziej lekceważymy ten przywilej, zwyczajnie ignorując prawo do niego. Władza i media potępiają tych, którzy nie ruszają do urn, stwierdzając, że nie są oni świadomymi członkami społeczeństwa. Wszystko to nie jest nic warte, bo nawet kiedy społeczeństwo chce referendum, ma coś do powiedzenia, to lenistwo i bylejakość i tak zwycięża, a pieniądze, których w państwie ciągle brakuje są marnowane...

A jednak nie o tym chciałem dziś wspomnieć.

Zastanowiła mnie postawa samej zainteresowanej Prezydent Warszawy. Zdziwiłem się słysząc wypowiedź, że jest to jej triumf i dziękuje za poparcie. Jakie poparcie? Dziewiętnaście z dwudziestu osób było za jej odwołaniem! Czy ona nie zrozumiała wyników tego referendum? Według tego co zwykle mówią politycy i media, 94,7 procenta świadomych społecznie mieszkańców stolicy życzy sobie, by Hanna Gronkiewicz-Waltz przestała pełnić obowiązki. Nie było to głosowanie, w którym różne osoby kandydowały na ten urząd, gdzie 5,3 procent poparcia mogłoby coś znaczyć, ale głosowanie, w którym 94,7% głosujących stwierdziło, żeby prezydentem został ktokolwiek inny, byle nie obecna prezydent. To jest powód do radości? Do triumfu? Postawa Pani prezydent jest w tej sytuacji żałosna, a wszystkie wypowiedzi nie na miejscu. Gdyby kilka tysięcy ludzi więcej wzięło udział w referendum, to niezależnie od tego jaki głos by oddały, wynik byłby za odwołaniem Pani Prezydent. Powodem do radości jest więc to, że w Warszawie tak wielu jest leniwych mieszkańców, lub też takich, którym jest wszystko jedno, a najważniejsze, że jak sami politycy zwykle twierdzą, nie mają świadomości obywatelskiej. Faktycznie - powód do dumy.

Jeśli ktokolwiek pyta obywateli o zdanie na swój temat i tak znacząca większość tych, którzy w ogóle odpowiedzieli odpowiada, że jest źle, to warto byłoby stwierdzić, że faktycznie jest źle, a nie puszyć się i dziękować za wsparcie, bo jeśli wsparcie wyraża się leżąc na kanapie, to taka demokracja nie ma racji bytu. 

Spodziewałbym się, że w sytuacji odwrotnej (jeśli nie osiągniemy minimum głosujących, Hanna Gronkiewicz-Waltz zostanie odwołana), wynik byłby podobny, a rezultat odwrotny. To przynajmniej miałoby jakąkolwiek rację bytu, bo niezależnie od osobistych sympatii, nie uważam takiego wyniku referendum za czyjkolwiek sukces, ale za porażkę na całej linii.

środa, 4 września 2013

Gość, który Dobrze Gada

Ostatnio oglądałem kilka filmików Pana Piotra Najzera (ogólnodostępne filmy na youtube). Opublikowałem je co prawda na innym ze swoich blogów - tym dotyczącym oszczędzania, ale myślę, że i tutaj zarówno filmy jak i mój komentarz do nich będą nadawały się idealnie.


zachęcam do obejrzenia.

Filmów Pana Piotra jest więcej - warto prześledzić jego kanał na YT.

piątek, 30 sierpnia 2013

Internet schodzi na psy (oraz na kotki)

Sporo czytam, nie tylko treści znalezionych w internecie, ale i prawdziwej literatury. Zaskakuje mnie, że tak wiele osób wypowiadających się w internecie na tematy różnorodne, w tym i takie, które mają związek z szeroko rozumianą Kulturą, nie są w stanie sklecić poprawnie nawet jednego zdania. Kuleje interpunkcja, gramatyka a nawet (w dobie wszelkiego rodzaju autokorekt) ortografia! Co się dzieje? Czemu wtórny analfabetyzm zatacza tak szerokie kręgi? Przecież wystarczy odrobina dobrej woli, by trochę poczytać - prawdziwych pisarzy nie brakuje. Jeśli komuś zbyt daleko do księgarni, to nie ruszając się sprzed komputerowego ekranu może zakupić elektroniczne wersje książek, lub zaopatrzyć się w księgarni internetowej! Jeśli chcecie pisać, czytajcie tych, którzy pisać umieją (mowa o pisarzach. którzy słowem operują jak D'Artagnan szablą)! Jeśli nie macie czasu na czytanie, tym bardziej nie miejcie czasu na pisanie!

Zastanawiałem się, dlaczego kiedyś w internecie było więcej przydatnych treści niż teraz. Wniosek nasunął mi się sam - kiedyś ludzie wiedzę czerpali z życia, z książek, z doświadczeń własnych i cudzych, z rozmów i spotkań. Słowem - ze źródeł najróżniejszych. Teraz większość publikujących w internecie (i - o zgrozo - nie tylko oni) czerpie wiedzę z internetu. Nic dziwnego, że teksty stały się wtórne. Zrobiła się moda na uproszczenia, streszczenia, a więc teksty w internecie podawane są w coraz mniejszych i łatwiejszych do przełknięcia pigułkach. Mało kto już wzbogaca teksty własnymi przemyśleniami czy komentarzem, a co za tym idzie - mieli się ciągle to samo. Te same tematy, te same rozwiązania i takie same komentarze. Żeby znaleźć w internecie cokolwiek odkrywczego (chociaż w niewielkiej odkrywczości dawce) trzeba się sporo naszukać, a gwarancji sukcesu żadnej.

środa, 21 sierpnia 2013

Cywilna odpowiedzialność

Wiele mówi się o cywilnej odpowiedzialności, powinności, konieczności reagowania i znieczulicy, z którą trzeba walczyć. A ja uważam, że nie trzeba, a w każdym razie nie zawsze. Oczywiście w sytuacji, w której nic nam nie grozi, mamy wiedzę jak pomóc (warto nabyć wiedzę na temat pierwszej pomocy, by w sytuacjach jej wymagających potrafić pomóc), powinniśmy to zrobić. Jednak w sytuacji, w której nie czujemy się bezpiecznie, nie zawsze musimy reagować tak, jak nas do tego przekonują kampanie społeczne - chodzi mi konkretnie o reagowania w przypadku zaobserwowania bójki, agresywnego zachowania czy tym podobnych sytuacji. To co piszę może się wydawać kontrowersyjne, ale czasami po prostu nie warto ściągać na siebie niebezpieczeństwa - są odpowiednie służby do tego przeznaczone a mieszanie się w bójkę wcale nie jest dobrym pomysłem. Jeśli nadal masz wątpliwości, pomyśl o tym, czy pozwoliłbyś wmieszać się w taką sytuację swojemu dziecku czy partnerowi?

Inną sprawą jest to, że nie każdy wie, jak zachowałby się w przypadku realnego zagrożenia. Ja na przykład byłem pewien, że nie zareagowałbym, chociaż rzeczywistość pokazała, że jest inaczej. Mimo to, oceniając na chłodno nadal jestem pewien, że będąc w takiej sytuacji ponownie - nie zareagowałbym. Dlatego nie dziwię się ludziom, którzy nie reagują mimo tego, iż deklarują, że pomogliby w każdej sytuacji. Nikogo nie należy oceniać, gdy znajdzie się w sytuacji, na którą nie da się przygotować! Ważne jednak, żeby własne bezpieczeństwo zawsze stawiać na pierwszym miejscu, gdyż tylko dbając o siebie można pomóc innym.

Dlatego w przypadku sytuacji potencjalnie niebezpiecznej nie warto może udawać, że nic się nie widziało ( o ile nie jest się świadkiem porachunków mafijnych), ale nie warto też narażać swojego zdrowia i życia. Warto zawsze wezwać pomoc czy głośno poprosić o włączenie się do akcji innych osób (najlepiej personalnie każdego z osobna), a dopiero wtedy pomóc poszkodowanemu, w miarę swoich umiejętności.

Najgorsze co można zrobić to nie zmierzyć sił na zamiary i działać pod wpływem sztucznej presji, że koniecznie trzeba pomagać, za wszelką cenę. Jeśli jednak mamy potrzebę niesienia pomocy, zadbajmy wcześniej o to, by być na to przygotowanym - to zawsze można i należy zrobić. Prosty kurs pierwszej pomocy, znajomość numerów alarmowych, posiadanie zawsze przy sobie środków opatrunkowych to podstawy, które mogą sprawić, że będziemy potrafili nieść realną pomoc, a nie jedynie usprawiedliwić sumienie.

A kampanie społeczne, zamiast wywoływać poczucie winy, mogłyby uczyć jak postępować podczas udzielania pierwszej pomocy, czy jakie informacje należy podać dzwoniąc po karetkę. A prawo też można by zmodyfikować, bym nie musiał zastanawiać się, czy skopać dupę atakującemu na ulicy dziewczynę pijakowi i co mi grozi za przydzwonienie napastnikowi deską leżącą obok. Tak długo jak prawo chroni przestępców, lepiej nie reagować - może społeczna znieczulica zmusi rząd do zmodyfikowania przepisów prawa, zamiast przekonywania, że jak odpowiednio wiele osób krzyknie na napastnika, ten wystraszy się i sobie pójdzie.

piątek, 2 sierpnia 2013

Dożywotnia ochrona w dezodorancie

Widziałem jakiś czas temu reklamę dezodorantu "48-godzinna ochrona", a ostatnio nawet "Ochrona 72h". O co w tym chodzi? Bo jeśli o to, że spryskany dezodorantem mogę przez trzy doby nie myć się tylko ładnie pachnieć, to jest to co najmniej chore. Większość ludzi, których znam myje się przynajmniej raz na dobę. Domyślam się, że na tyle dokładnie, by wraz z brudem usunąć i dezodorant, który powinien tam być, żeby chronić. Mamy się nie myć wcale? 



Dla kogo przeznaczone są takie dezodoranty? Tak wielu podróżników do krajów, gdzie wody nie ma, a zatem i możliwości umycia się mamy w kraju, że opłaca się robić kierowane do nich reklamy i sprzedawać tego typu produkty w każdym sklepie? A może to produkt dedykowany dla sportowców, którzy lubią biegać przez kilka dni non stop? Taki długi bieg - kilka maratonów pod rząd, bez przerwy na prysznic, a później od razu na randkę?

Zaczynam czekać na dezodoranty dające dożywotnią ochronę - psikasz się raz i resztę życia masz z głowy.

Zaznaczam, że do samego dezodorantu nic nie mam - używam i świetnie się spisuje - nie sprawdzałem jedynie, czy działa 72 godziny, gdyż myję się "nieco" częściej.

wtorek, 23 lipca 2013

Ci z zamkniętych osiedli są "lepsi"

Będąc ostatnio na zamkniętym osiedlu zauważyłem tam karteczkę "psy wyprowadzać poza teren osiedla". Rozejrzałem się po osiedlu - trawa. W terenie miejskim psy i tak wyprowadzamy na smyczy, więc nie ryzykujemy staranowania przez pupili nielicznych rabatek. O co więc chodzi z tym wyprowadzaniem psów poza teren osiedla (a zatem na teren osiedli otwartych, bez ogrodzonego przyległego terenu)?

Zapytałem mieszkającą tam osobę (nie posiadającą psa) i dowiedziałem się, że chodzi o to, że sąsiedzi nie życzą sobie, by posiadacze zwierząt zanieczyszczali ich teren. Odparłem, że przecież po psie i tak się sprząta, ale usłyszałem, że "to i tak wypala trawę". A więc na zamkniętym osiedlu panuje oficjalna zgoda, by właściciele psów wypalali trawę tym, którzy mieszkają poza tymi osiedlami. Ich nie trzeba pytać, czy życzą sobie, by właściciele psów z zamkniętych osiedli zanieczyszczali ich trawniki. 

Czyż to nie urocze? Wszystkie budynki mają "swoje trawniki", ale ludzie mieszkający w budynkach nieogrodzonych wyprowadzają psy przed dom, gdzie psy "wypalają swoją trawę" a ci z zamkniętych osiedli u siebie nie brudzą, za to poza osiedlem nie widzą problemu. Mnie to kojarzy się z wylewaniem zawartości nocników przez okno. W świetle wchodzącej ustawy śmieciowej i zachowania ludzi, spodziewam się wylatujących przez okno worków ze śmieciami. Z dala od swojego lokum, najlepiej na ulicę, bo to przecież terytorium niczyje.

poniedziałek, 8 lipca 2013

Komunikacja Miejska

Zastanawiam się ostatnio kto z władzy stolicy, na co i jak mocno upadł, że ubzdurał sobie, że najlepszym dla stolicy europejskiego kraju rozwiązaniem będzie podniesienie cen biletów przy jednoczesnym zlikwidowaniu części linii? Kto wpadł na to, by sparaliżować miasto komunikacyjnie? Czyim pomysłem jest likwidacja części połączeń, które dzień w dzień ledwo dawały sobie radę z natłokiem pasażerów? Czy chodzi o to samo co ze śmieciami - ludzie śmiecą, więc postawimy śmietniki, więc ludzie przestaną śmiecić, więc można zlikwidować śmietniki? Nie będzie tłoku w autobusach jeśli zlikwidujemy zatłoczone linie? A może uznano, że Warszawa ma już tak rozbudowaną sieć metra, że obsłuży ono cały ruch? Wydaje mi się, że w innych miastach Europy sieć metra bywa lepiej rozbudowana, a o zmniejszeniu liczby autobusów nikt nie myśli. Z kogo do cholery ci spryciarze z rządu biorą przykład?

Nie tak dawno przeprowadzono kampanię, by zmniejszyć ruch samochodowy na ulicach, zainwestowano w system Park'n'Ride, w możliwość podjechania rowerem do autobusu, tramwaju czy metra. Jak ludzie mają przestawić się na komunikację miejską, skoro likwiduje się autobusy? W jaki sposób zachęcamy kierowców do jazdy komunikacją miejską, skoro zmniejszamy ilość pojazdów, paraliżując wszystkie trasy? Dlaczego w końcu podnosimy ceny biletów, skoro sprawiamy, że jazda komunikacją miejską przestaje mieć jakikolwiek sens? Nie było w Warszawie połączeń dublujących się, więc ten argument nie może być wytłumaczeniem. Jeśli ktoś by przejechać pięć kilometrów musi dwa razy się przesiadać, wybierze samochód i wrócimy do punktu wyjścia! Aby rozwiązać problem zbyt dużego ruchu w Warszawie, komunikacja miejska musi być tania, sprawna, wygodna i ogólnie dostępna, a w tej chwili żadna z tych rzeczy nie jest spełniona.

Jestem przekonany o tym, że Warszawę, jako jeden z najbogatszych regionów, stać na utrzymanie porządnej Komunikacji Miejskiej. Pozostaje więc zastanowić się, czy to zarząd miasta kradnie te pieniądze, czy też inwestuje je w jakieś inne regiony, które nie są w stanie się utrzymać, zaniedbując sprawy stolicy i wracając do systemu rządów centralnych. Drodzy Państwo - Mieszkańcy Stolicy nie mają płacić najwięcej dlatego, że mają z czego, ale dlatego że najwięcej korzystają z wszelkiego rodzaju udogodnień. Może skończmy w końcu z polityką Robin Hooda, że jak masz, bo jesteś przedsiębiorczy, bo umiesz zarobić, to masz oddać tym co nie mają, czyli tym, którzy wydają więcej niż są w stanie zarobić, a zacznijmy oszczędzać tam, gdzie panują takie niedostatki. 

I pozwólmy w końcu ludziom płacić podatki tam, gdzie zamieszkują, bez względu na to gdzie są zameldowani, skoro statystyki są takie, że coraz więcej młodych (a więc pracujących i płacących podatki) ludzi mieszka w mieszkaniach wynajmowanych.

środa, 26 czerwca 2013

Parkowanie pod oknem

O co chodzi właścicielom samochodów, którzy koniecznie muszą zaparkować zaraz pod drzwiami do klatki schodowej? I to tylko dlatego, że drzwi są zbyt wąskie - gdyby nie to parkowaliby zapewne w salonie. To jakiś kompleks braku garażu? W mojej okolicy zastawione są wszystkie podwórka a przed wejściami do klatki schodowej samochody parkują na zakładkę, podczas gdy okoliczne parkingi (zarówno te bezpłatne jak i strzeżone) nie są wcale przepełnione. Obstawione są już chodniki, trawniki, drogi pożarowe - to chyba przesada? Czy nie można parkować nieco dalej? Przecież nawet 2 minuty dojścia do samochodu nie stanowią problemu dla młodych, sprawnych kierowców (widzę kto wsiada do tych aut). Jeśli tak boją się kradzieży, to miejsca na parkingu strzeżonym nie kosztują majątku, a przecież parkowanie pod oknem nie gwarantuje bezpieczeństwa. 

Niedaleko jest szkoła, a obok uliczka - po jednej stronie chodnik (pod samym parkanem szkoły), po drugiej miejsca parkingowe. Przeważnie wiele miejsc jest pustych, za to chodnik zastawiony - przejść się nie da. Czy na prawdę tak trudno zaparkować w miejscu do tego przeznaczonym i przejść przez tą osiedlową uliczkę szerokości pięciu metrów? Czy trzeba parkować na wąskim chodniku, by młodzież szkolna musiała przeciskać się pomiędzy samochodami  a parkanem? Straż miejska oczywiście ma sprawy ważniejsze niż karanie takich "wygodnych" kierowców, a ja mam tylko nadzieję, że te przeciskające się obok aut dzieciaki "niechcący" zahaczą lusterko czy lakier.. - to chyba jedyny sposób zwrócenia uwagi tych kierowców, że postępują nieodpowiednio. A przecież w ciasnocie różne rzeczy się dzieją i nie można mieć do nikogo pretensji, jeśli coś się zniszczy. No chyba że do samego parkującego kierowcy.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Show!

Wczoraj (formalnie już dzisiaj) w nocy obejrzałem spacer Nicka Vallenda po linie przewieszonej nad Wielkim Kanionem. Byłem ciekaw - nigdy nie widziałem w telewizji wydarzenia niebezpiecznego, a taki spacer, bez zabezpieczenia do bezpiecznych nie należy.

Co mogę powiedzieć? Sam spacer był nudny. Trwał prawie 23 minuty, w czasie których pokazywany był linoskoczek, kroczek po kroczku przechodzący nad rozpadliną. Dobrze chociaż, że widoki ładne. Gdyby taki wyczyn realizowany był w Polsce cale wydarzenie byłoby wyjątkowo nudne, świecące od sponsorów, pokazane w urywkach a do tego tuż przed wyruszeniem ekspert od BHP kazałby mu założyć uprząż i rozwinąć siatkę bezpieczeństwa. Tu jednak czuć było rozmach. Sam spacer poprzedzony był ponad półtoragodzinną audycją na żywo, ukazującą przygotowania, wywiady z członkami rodziny, historię siedmiu pokoleń Vallendów, raporty pogodowe, klimatyczne, realizatorskie, techniczne na temat liny, opis wszystkich niebezpieczeństw a nawet wspólną modlitwę całej rodziny. Po tym wszystkim już tylko "hop na linę" i 23 minuty później Nick zeskakuje ponad 400 metrów dalej, po drugiej stronie Kanionu (właściwie po pierwszej, bo wystartował po drugiej).

Niby nudne wydarzenie, które zainteresuje jedynie pasjonatów. Niby wyczyn cyrkowy, ale wyjątkowo mało widowiskowy jeśli chodzi o całokształt (co innego przez minutę popatrzeć na gościa na linie nad Wielkim Kanionem a co innego oglądać każdy jego krok), niby wielkie wydarzenie, ale tego typu o którym czytamy krótką notkę prasową, a jednak przy odpowiedniej oprawie dało się z tego zrobić wcale interesujący show. I o to chodzi.

środa, 12 czerwca 2013

Byłem w szpitalu...

Byłem w Szpitalu im. prof. Orłowskiego w Warszawie, jako pacjent na Oddziale Chirurgii Ogólnej. Z uwagi na moje częste komentarze na temat służby zdrowia, poczułem się w obowiązku streścić dłuższy mój z nią kontakt. Wszystkie wrażenia są opisem faktycznych wydarzeń a relacja jest z pierwszej ręki (to znaczy moja własna). Bez reklam i wtrąceń, bo sprawa jest poważna.

Dostałem skierowanie do szpitala. Niby prosta operacja, ale pomyślałem "cholera wie - w końcu to Polska służba zdrowia". Nie operacji się jednak bałem, ale samego szpitala - poprzednio jako pacjent odwiedzałem tego typu przybytek ponad dwadzieścia lat temu i zdecydowanie nie wyniosłem z tamtej wizyty pozytywnych wspomnień. Bo w końcu co przyjemnego może mnie spotkać - położą mnie na sali ze starymi, schorowanymi, często krzyczącymi z bólu ludźmi, którzy mają problemy z higieną, bo są przykuci do łóżka. Strach był. Poza skierowaniem nie dostałem żadnych instrukcji - co wziąć, gdzie i o której godzinie się stawić - nic. Pojechałem więc kilka dni wcześniej na izbę przyjęć i napotkaną tam panią (pan w okienku z napisem "informacja" wiedział tylko gdzie siedzi ta pani) zapytałem o powyższe. Odpowiedź "Musi pan wziąć normalnie - piżama, kosmetyki i już. A przyjdzie pan na izbę przyjęć o ósmej rano" jakoś mnie nie zadowoliła, ale nie było kogo dopytać. Pozostało czekać na wyznaczony dzień.

Dzień nadszedł i spakowany (wziąłem kilka rzeczy więcej niż wymienione przez, bardzo miłą skądinąd panią) pojawiłem się 7.30 przed okienkiem rejestracji na izbie przyjęć. Okienko otwierają o 8.00, ale dobrze przecież być wcześniej. Otworzono 7.40, ale inna miła pani zakomunikowała mi, że najpierw muszę mieć pieczątkę od chirurga - gabinet 13. Idę więc i dowiaduję się w innej rejestracji, że chirurg przyjmuje od ósmej. Nie ma problemu. Informacja słowna otrzymuje potwierdzenie w postaci karteczki na drzwiach gabinetu - chirurg przyjmuje od 8.00.
8.30 - chirurga nie ma. Ludzi pod gabinetem coraz więcej. Zasięgamy języka i okazuje się, że "Lekarz przychodzi o dziewiątej, bo wcześniej jest odprawa". Po co więc wszystkie informacje, że od ósmej? Teraz się dowiedzieli, że jest odprawa? W końcu przyszedł. Wbił pieczątkę i po 10 sekundach opuszczam gabinet 13 w drodze do rejestracji izby przyjęć (ponownie).
Zarejestrowanego kierują mnie "do przebieralni i na oddział". Za szerokimi (i otwartymi na oścież) drzwiami z napisem przebieralnia znajduje się zwykły korytarz (fragment) z tylnym wyjściem ze szpitala, którym cały czas maszerują kierowcy karetek i lekarze. Tu mam się przebrać... Dodatkowo - miejsce to jest koedukacyjne! Nie mam z tym jednak większych problemów i po chwili w czystej piżamie rozglądam się niespokojnie poszukując jakiejkolwiek wskazówki jak dostać się na wspomniany oddział. Z pomocą przychodzi mi kierowca karetki, który tłumaczy skomplikowaną trasę (jak ktoś, kto trafia tu pierwszy raz, a więc należy do większości pacjentów, mógłby sam zorientować się w tak skomplikowanej trasie - nie wiem). Podchodzę do windy, którą mam jechać na drugie piętro, a tam zabawna karteczka, wedle której w szpitalu to nie chory czy lekarz ma pierwszeństwo w korzystaniu z windy. Pierwszeństwo ma kuchnia...

winda

Drugie piętro i żadnych oznaczeń. Podchodzę do "pokoju pielęgniarek" (wedle tabliczki na drzwiach) na oddziale i dowiaduję się, że z kartami przyjęć to do pielęgniarek (?!?). Ale idę dalej i spotykam pielęgniarkę tylko po to, by dowiedzieć się, że to nie ten oddział. Po kolejnej porcji wyjaśnień i wskazówek (a głupi nie jestem) docieram na oddział, dostaję łóżko w pokoju 9 i jestem na miejscu.

Rozglądam się po pokoju i stwierdzam, że jest bardzo czysto. Na sali 4 osoby - trzech Panów przyjętych razem ze mną i jeden, który aktualnie pojechał na operację. Okazuje się, że nie będę leżał z krzyczącymi, niedołężnymi staruszkami. Dowiadujemy się, że wszyscy operacje będziemy mieć dnia następnego, a dziś wywiad, badania, rozmowa z anestezjologiem... Przyznaję, że zarówno profesjonalny wywiad jak i doskonale zorganizowane badania (pielęgniarka z naręczem skierowań przeprowadziła nas przez szpital, odwiedzając potrzebne gabinety i czekając aż wszyscy wykonamy zalecone badania) zrobiły na mnie jak najlepsze wrażenie. Oddział czysty, personel (na oddziale) przemiły i zorientowany, udzielający odpowiedzi na każde pytanie a także bardzo pomocny - zarówno lekarze jak pielęgniarki wiedzą co i jak robią - robi  to wrażenie lepsze nawet niż serialowi lekarze.

Operacji jako takiej nie pamiętam z oczywistych względów, pamiętam jednak salę pooperacyjną i doskonała opiekę jaką zostałem otoczony przez całą noc (noc pamiętam), którą tam spędziłem. Jedyny minus to "urządzenie, które robi bip". Stały tam takie dwa. Bezustannie bipały, doprowadzając przytomnych pacjentów do szaleństwa. dźwięk modulował się w zależności od wskazań ekranu, nakładały się na siebie dwa urządzenia - spać się przy tych dźwiękach absolutnie nie dało. 

Rano wróciłem na oddział, dostałem śniadanie (niecała dobę po operacji czułem się dobrze, miałem apetyt, chodziłem samodzielnie do ubikacji) i zacząłem rekonwalescencję. Jedzenie co prawda nie jest jakieś szczególne - prawie bez smaku, małe porcje... Widać braki w finansowaniu szpitala (szczególnie, że pytano mnie czy mam własny kubek, sztućce - nie miałem). 
Wszelkie zmiany opatrunku i badania były monitorowane przez Pana Profesora Kozickiego, który przeprowadzał operację, a który budzi mój podziw - po operacji wszystko pięknie się goi, po tygodniu powoli zanika blizna (na razie lekka opuchlizna), nic mnie nie bolało w żadnym momencie (poza tym, co spowodowali anestezjolodzy, a co było nieuniknione - poinformowano mnie o problemach, bym przy kolejnym wywiadzie anestezjologicznym udzielił informacji). 

Na oddziale spędziłem półtora dnia, w szpitalu trzy i pół. Nieźle jak na operację chirurgiczną pod narkozą... Zalecenia niewielkie - nawet specjalna dieta nie potrzebna. Wizyta kontrolna w szpitalu (oczywiście u Pana Profesora) i to by było na tyle...

Podsumowując - sam szpital zorganizowany źle. Pacjenci oczekujący zbyt długo, brak informacji (albo nawet dezinformacja), brak przebieralni, brak oznakowań, ogólny bałagan. Na oddziale lepiej, ale nadal brak wskazówek gdzie podziewają się pieniądze, które powinny być na służbę zdrowia przeznaczane. Całkowicie sytuację ratuje personel medyczny oddziału - ludzie uprzejmi, uśmiechnięci, profesjonalni. Jeśli miałbym wybierać co w szpitalu powinno działać (skoro wszystko nie może), to postawiłbym właśnie na ludzi. Nie zawiodłem się więc, choć taka gorzka myśl przeszła mi przez głowę - że kiedyś i im może nie starczyć siły, by zmagać się z przeciwnościami. Dobrze, że na razie starcza. 

wtorek, 28 maja 2013

Śmieci

Stoimy niemal na progu wejścia w życie przepisów ustawy śmieciowej. A przyznać trzeba, że poruszenie wokół tego ustawowego bubla jest spore, chociaż słuszne. Ktoś ponownie próbuje powrócić do czasów, gdy rząd centralny decydował o ujednolicenie życia całego kraju. Dodam, że jest to ktoś całkowicie pozbawiony wyobraźni.

Założenie ustawy śmieciowej było skądinąd słuszne - chodziło wszak o pozbycie się śmieci. Gdzieś w trakcie jednak przestało chodzić o śmieci, a zaczęło o źle rozumianą "sprawiedliwość" (to słowo bardzo już się w naszym kraju wypaczyło), a w rezultacie o pieniądze. Próba ujednolicenia stawek za wywóz śmieci oraz zobowiązanie gmin do zatrudniania jednej, konkretnej firmy dla rejonu nie może służyć poprawie warunków. Przetargi, jakie miano ogłosić (część ogłoszono, ale nie wszystkie) nie dość, że umożliwiają podniesienie cen, to przyczyniają się do pogorszenia jakości samej usługi.

Idea była taka, by wiadomo było jaka firma oczyszcza dany teren, co stworzyłoby możliwość kontroli i odpowiedziało na pytanie - kto jest odpowiedzialny za pozostawione śmieci. W praktyce firma wywożąca odpadki nadal nie będzie odpowiedzialna za bezpańskie śmieci. W teorii firma powinna wysprzątać cały swój teren, a opłaty powinno rozdzielić się na mieszkańców, wtedy każdy byłby zobowiązany do płacenia i nikt nie podrzucałby śmieci do innych pojemników, ani nie wyrzucał na własną rękę - w terenach słabiej zaludnionych (poza miastami) jest to dobry pomysł. W większych miastach już nie - mieszkańcy blokowisk wyrzucają śmieci pod domem, nie wożąc ich do sąsiedniej strefy, gdyż i tak nic na tym nie oszczędzą.

Następnym punktem programu jest segregowanie śmieci. Wedle nowych przepisów płacić będziemy o 40% więcej, jeśli odpadki nie będą segregowane. Dotychczas właściciele domków jednorodzinnych mogli płacić mniej za śmieci posegregowane, więc wygląda na to, że sytuacja się nie zmieni. Nic bardziej mylnego. Powstała dokładna lista śmieci, które trafiać mogą do konkretnych pojemników. Lista ta nie obejmuje wszystkich śmieci, więc część z nich musi pozostać nieposortowana, a więc wszyscy zapłacimy więcej. A już podstawowa kwota jest dużo wyższa niż to, co dotychczas sami mogliśmy wynegocjować. Warto zaznaczyć, że wybór firmy, która świadczyłaby usługi na naszą rzecz także nie należy już do nas - nie możemy zastosować zasad zdrowej konkurencji i walki o klienta za pomocą kombinacji ceny i jakości, gdyż to nie klient będzie teraz wybierał komu będzie płacił, a przetarg skonstruowany jest tak, że w Warszawie, według obecnych warunków wygrać może jedynie MPO, a więc cena (skoro może być tylko jeden wygrany) nie musi być konkurencyjna. Dodatkowo - jakoś nie mogę sobie wyobrazić, że zamiast jednego kosza na śmieci miałyby w jego miejsce stanąć trzy - do segregacji. A większość Warszawskich kuchni jest jeszcze mniejszych niż moja. Poza tym - po co segregować swoje odpady mieszkając na osiedlu, gdy wedle odpowiedzialności zbiorowej, wystarczy że ktokolwiek dorzuci niesegregowane odpady do kontenera i wszyscy płacić będą te karne 40%? A gdy się złapie takiego sąsiada, to co wtedy? On odpowie, że ma gdzieś segregowanie i chce płacić drożej - i ma do tego prawo, nawet jeśli przez to wszyscy zapłacimy drożej.

Stoimy więc przed sytuacją, kiedy ktoś inny wybierze ile i komu mamy płacić za usługę i na czym ta usługa będzie polegała. Czekam na moment, kiedy wybiorą za mnie co chcę zjeść na obiad, gdzie kupić produkty i ile za nie zapłacić, w imię tego, żebym się nie przejadł.

Dodam jeszcze dwa fakty, które z pewnością "ucieszą" mieszkańców stolicy. W chwili obecnej odpady wywożone są trzy razy w tygodniu (poniedziałek, środa i piątek - przeważnie). Czy jest to uzasadnione? Wystarczy w niedzielny wieczór spróbować wyrzucić śmieci do kontenera a zobaczymy, że nie ma ich do czego wrzucić - wszystkie pojemniki są przepełnione. Wedle nowych przepisów - wystarczą dwa odbiory w tygodniu (nie wiem w jakie dni). Czyli sytuacja będzie jeszcze gorsza. Na domiar złego, by uniemożliwić wyrzucanie nieposegregowanych odpadów do ogólnodostępnych koszy na śmieci (na przykład na przystankach autobusowych czy przy osiedlowych alejkach) niektóre gminy planują usunięcie tych koszy. Problem śmieci pozostanie, ale nie będzie trzeba zastanawiać się jak "sprawiedliwie" wycenić wywóz tych nieczystości - za brudne osiedle zapłacą wszyscy mieszkańcy. Kiedyś dostawiano kosze, by pozbyć się problemu śmiecenia na ulicach (ponosimy wszak opłaty za oczyszczanie tych śmietników), teraz by pozbyć się śmieci pozbędziemy się śmietników (ale już nie opłat za nie), a każdy obywatel będzie miał obowiązek każdy śmieć, który normalnie wyrzuciłby do kosza, zabrać do domu, umyć i dopiero wyrzucić do śmieci w lokalizacji przypisanej do miejsca jego zamieszkania. Ciekawe, czy z wakacji także mam przywieźć walizkę śmieci, które po wyczyszczeniu i posegregowaniu mam umieścić w odpowiednich pojemnikach pod domem?

Z ustawy nie jest zadowolona żadna ze stron - ani klienci, którzy zapłacą więcej za gorszą usługę, ani samorządy, które mają już i tak wystarczająco dużo problemów próbując nadążać za zmieniającymi się przepisami ani firmy wywożące śmieci, którym przecież dotychczas opłacało się funkcjonować na obecnych warunkach. Kto więc na tym skorzysta nie ulega chyba wątpliwości.

wtorek, 21 maja 2013

Oszczędzanie bez podatku?

Za Ministerstwem Finansów ciężko nadążyć. Z jednej strony podnosi podatki i wymyśla co by tu jeszcze opodatkować, za co jeszcze można płacić, z drugiej strony likwiduje podatki, które wcześniej uznała za uzasadnione, a raczej wprowadza do tych podatków wyjątki. Nowy pomysł polega na tym, by umożliwić założenie kont oszczędnościowych przeznaczonych na zakup domów i mieszkań, które nie będą opodatkowane. Już technicznie projekt jest trudny do zrealizowania i pociągnie za sobą konieczność zatrudnienia rzeszy osób, które będą weryfikować, czy pieniądze zostały wydane na nowe lokum, czy w całości, czy może tylko w części, ile odsetek trzeba zwrócić, czy zwracać odsetki bankowe od zabranych odsetek, a może od razu uwierzyć, że to na dom i przez pięć lat nie pobierać odsetek, a dopiero gdyby pieniądze nie zostały przeznaczone na mieszkanie - wtedy obciążyć je odsetkami. Zaczyna to przypominać czasy, gdy czekało się na mieszkanie...

Jeśli chcemy umożliwić tańszy zakup mieszkań, to należałoby także pomyśleć o ludziach, którzy już spłacają kredyt. O takich, którzy zapłacili podatek przy zakupie mieszkania. Dlaczego tych pieniędzy, także przecież przeznaczonych na własne mieszkanie nie zwolnić z opłat i podatków?

Pozostaje się zastanawiać - kto "zaprzyjaźniony" z rządem ma zamiar zakupić większą ilość nieruchomości, że chce mu się to umożliwić znosząc opłaty. Nie oszukujmy się - ludzi z najniższymi zarobkami i tak nie będzie stać, by przez pięć lat oszczędzania uzbierać znaczną kwotę (nawet bez podatku od odsetek), która starczyłaby na zakup własnego lokum. Im więcej wyjątków tym trudniej zapanować nad przepisami, ale może właśnie o to chodzi - kto będzie miał gotówkę na zainwestowanie w nieruchomość, ten skorzysta. Zwykły obywatel nadal będzie tracił.

środa, 8 maja 2013

Podróże Premiera

No i po raz kolejny napotykam artykuł w gazecie, mówiący o kosztach przelotów Premiera. Bardzo jednobrzmiący artykuł, a przecież każdy kij ma dwa końce (a raczej każdy medal dwie strony). Ale skoro największym zmartwieniem Polaków w tej chwili są koszta przelotów Premiera, to wypadałoby się tylko cieszyć.

Kilka "niesamowitych" wiadomości, o których mowa w artykule: 

Premier zarabia ponad 220 000 PLN rocznie - może na polskie warunki to dużo, ale ogólnie, to szału raczej nie ma. Premier powinien dużo zarabiać, żeby nie opłacało mu się brać łapówek. Te 220 tysięcy rocznie to jednak chyba za mało...

Przed mieszkaniem Premiera w Sopocie stoją 2 samochody z BORowikami. A co w tym dziwnego? Płatnikami Premiera jest kilkadziesiąt milionów Polaków, którzy na domiar złego nie mają władzy, by zdjąć go ze stanowiska. Jak ktoś źle pracuje, to chyba jasne jest, że boi się zwolnienia? A w tym przypadku widać boi się czego innego...

Przelot w jedną stronę to 20 000 - 30 000 PLN (swoją drogą rozbieżność 50% przy podawaniu takich danych to duże uproszczenie). A jak niby ma podróżować Premier Europejskiej Stolicy? Przecież nie będzie jechał samochodem, skoro nawet autostrad nie mamy. Rejsowym samolotem też nie poleci, bo wstyd i trochę strach (inna sprawa, że nie wiadomo, czy dla Premiera, czy dla współpasażerów). Co prawda wiedząc jakie są nastroje, wiedząc jak się przysłużył tym nastrojom, mógłby trochę odpuścić i podróżować co drugi weekend, albo przesiąść się do jakiegoś malutkiego samolotu, który kosztowałby mniej. Trudno bowiem uwierzyć w plany ratowania budżetu (tu wyjaśniam, że przeloty Premiera przy dziurze budżetowej to kropla w morzu potrzeb), skoro Premier na przeloty wydaje wielokrotność swoich dochodów. 

Mnie zawsze uczyli, że płaca jest proporcjonalna do pracy. Nie jest to prawdą, ale mimo wszystko - lepiej opłacany pracownik powinien starać się na tą płacę zasłużyć. Obecnie mamy sytuację, że najciężej pracujący zarabiają najmniej, dotyczą ich wszelkie cięcia budżetowe, obniżki płac, zwolnienia i wydłużony czas pracy. Na drugim końcu są ci, którzy zarabiają najwięcej, korzystają z funduszu reprezentacyjnego, mają samochody służbowe, kierowców i licznych asystentów, krótki czas pracy i przyjemne zadania oraz nie boją się zwolnienia. I Pan Premier doskonale się w ten schemat wpisuje.

poniedziałek, 6 maja 2013

Drogówka

Obejrzałem kilka dni temu film Polski pt. "Drogówka". Mimo, że daleko mi było do zachwytów nad Polską kinematografią ostatnich lat, to muszę przyznać, że film zrobił na mnie niezłe wrażenie. Ciekawa, niebanalna historia, przaśny dowcip, znajomo wyglądające wnętrza i doskonały montaż. Wszystko to dodaje temu dziełu wiarygodności. Jednak nie nad walorami artystycznymi chciałbym się tu rozwodzić, ale nad tematyką. 

Nie mam pojęcia, czy wydarzenia zaprezentowane w filmie są prawdziwe i, szczerze mówiąc, wolę nie wiedzieć. Pewne jest, że są bardzo prawdopodobne, gdyż współgrają z tym, o czym czytamy w wiadomościach z kraju. Sceny, gdy pijany poseł chowa się za immunitetem znamy z naszego podwórka aż za dobrze. Bezkarność naszych władz jest wręcz przysłowiowa. Wiemy też ile można zdziałać za pieniądze - kupowanie ustaw nie jest przecież żadną tajemnicą, a miejmy na uwadze  że wiemy tylko o tym, co wyciekło do mediów.

Zastanawiające są różnice miedzy polskim kinem, przedstawiającym takie wydarzenia, a kinem hollywoodzkim. Co pierwsze rzuca się w oczy to to, z jaką swobodą wszyscy mówią o kłamstwach, oszustwach, kradzieżach i wykorzystywaniu władzy. Po drugie - w filmach amerykańskich zawsze umoczona w sprawę jest pewna grupa ludzi - w polskim filmie umoczeni są wszyscy, którzy mają w tym kraju jakąkolwiek władzę. Nie ma do kogo się zwrócić po pomoc. Nie ma nikogo, kto byłby po stronie sprawiedliwości. Przede wszystkim jednak - w polskiej teorii spiskowej nie ma happy endu. To daje do myślenia - nawet jeśli wydarzenia pokazane w filmie to fikcja, to bardzo dobrze oddają klimat tego, co się dzieje. W przypadku zdobycia ważnych dowodów, wykrycia spisku czy nawet wyrażeniu uzasadnionych podejrzeń, nie ma do kogo się zwrócić. 

Nie jestem fanem spiskowych teorii dziejów, ale poczucie bezsilności w sprawach wpływania na cokolwiek towarzyszy mi od dawna. Nie łudzę się, że za sprawą tego filmu ktokolwiek się nawróci. Cieszę się jednak, że nie jestem osamotniony w tym poczuciu bezsilności wobec coraz durniejszych ustaw, coraz bardziej jawnego sprzeniewierzania pieniędzy podatników i coraz bardziej zaciskanego pasa.

czwartek, 2 maja 2013

Kiedy nie mam nic do powiedzenia - milczę

Cóż - piękna sentencja, jednak skoro taki tytuł, piszę posta, a faktycznie chwilowo nie mam nic do powiedzenia (choruję, siedzę w domu, nie oglądam telewizji i nie bardzo śledzę jakiekolwiek informacje, więc nic mnie nie wkurza specjalnie). Przyznam, że to przyjemny stan i bardzo polecam wszystkim, którzy w tej zwariowanej rzeczywistości znajdą chwilę, kiedy nic ich nie wkurza - niech podelektują się tą chwilą, najlepiej w milczeniu.

Jednak nie wszyscy są w stanie zdzierżyć taki stan rzeczy. Z przykrością stwierdzam, że w naszej rzeczywistości najwięcej mówią ci, którzy do powiedzenia mają niewiele, albo wręcz nic. Co więcej - tacy, którzy do powiedzenia nie mają nic - ci mówią najgłośniej. I w dodatku faktycznie o niczym. Zagadywany bywam w autobusie, w kolejce w sklepie, nawet na spacerze. Najbardziej denerwuje, gdy odrywają od lektury. Tematyka różna - jeśli w grę wchodzi pogoda i inne lekkie sprawy - nie ma problemu. Rozumiem - samotność, chęć zagadania i uprzejmie odpowiadam, że zima w tym roku wyjątkowo ciepła, albo że drzewa wyjątkowo się zielenią. Gorzej, jeśli polityka - mam swoje zdanie, raczej niepochlebne, ale zdanie innych ludzi przeważnie nie interesuje mnie wcale - ludzie którzy chcą rozmawiać o polityce, przeważnie swojego zdania nie posiadają - powtarzają za odbiornikiem, a tego ciekaw nie jestem, bo kiedyś słyszałem co w odbiorniku mówią i wystarczy mi do końca życia. Tematem jest też często obrażanie bliźniego - "jak ona się ubrała?" albo "jak oni mogą tak publicznie?". Nie wiem jak mogą - przeważnie odwracam wzrok, kiedy nie chcę czegoś widzieć. Polecam. Szczęśliwie do patrzenia na coś konkretnego nikt nikogo jeszcze nie zmusza (poza rzeczonym odbiornikiem, ale to wybór własny). Zaskakująco duża jest grupa ludzi, którzy żyją życiem innych ludzi, nieustannie podpatrując co tamci mówią i jak się zachowują. Szczęśliwie mam tyle własnych zainteresowań, że na czyjeś sprawy czasu już nie mam. Poza tym - zaryzykuję stwierdzenie, że moje sprawy są ciekawsze. Przynajmniej dla mnie.

Przed gabinetem lekarskim - tłumy. Niby nikt nic do powiedzenia nie ma, ale zaraz zaczyna się narzekanie. Po chwili lekarz przyjmuje - dzika walka, bo ktoś tam jest bez kolejki, a ktoś inny uprzywilejowany. Można zadzwonić i się umówić (ja poszedłem z marszu i byłem drugi w kolejce), ale lepiej przecież przyjść takim staruszkom bez umówionej wizyty i wepchnąć się przed tych, którzy się zapisali, wzięli godzinę wolnego i wyrwali się na chwilę z pracy. Wychodzę z gabinetu, a tu pani zła, bo się niby wepchnąłem. Okazało się, że Pani się spóźniła i faktycznie miała "numerek' wcześniejszy, tylko kiedy przyszła ja byłem już w gabinecie. Oczywiście winnym spóźnienia jestem ja. I patrzę po twarzach w kolejce i widzę, że paniusia wszystkim już powiedziała jaką to krzywdę wyrządziłem jej przychodząc wcześniej, zamiast spóźnić się tak jak ona, żeby wszyscy mogli wejść do gabinetu spóźnieni, ale po kolei. Nie miała o czym powiedzieć, to taką sobie teorię wytworzyła. Teoria dobra jak każda inna, ale ja wedle niej żyć nie muszę.




czwartek, 11 kwietnia 2013

Wiara w to, co się robi

Zdarzyło mi się ostatnio rozmawiać z paroma osobami, które wykonują różne zawody, nie zawsze zgodnie ze zdroworozsądkowym podejściem do tematu. Okazuje się, że wszystkie te osoby ślepo broniły swoich przekonań (a raczej sensowności tego co robią) i dopiero przyparte do muru przyznawały, że coś w tej pracy jest nie tak i dałoby się to urządzić lepiej (a i to przyznawały bez przekonania). Zastanawiałem się, z czego wynika ten ślepy upór i doszedłem do wniosku, że to, wbrew pozorom, bardzo pożyteczne zjawisko. W naszym kraju wiele rzeczy nie jest logiczne, głównie z powodu absurdalnych przepisów i praw, które wymuszają z jednej strony lawirowanie tak, by jakoś wybrnąć z galimatiasu a z drugiej strony stosowanie się do nich powoduje sytuacje niewiarygodnie wręcz głupie. Dzieje się to wszędzie - od dziekanatów uczelni wyższych, przez urzędy, poprzez placówki publicznej służby zdrowia aż po służby sejmowe. Żeby pracować w każdym z takich miejsc, człowiek musi mieć sporą dawkę samozaparcia. którą najłatwiej wyzwolić poprzez wiarę w to, że to co się robi ma sens. Tylko tak można wykonywać głupie polecenia i stosować się do nielogicznych przepisów. Konkretni ludzie wpuszczeni w taką maszynę uczą się przekonywać samych siebie, a przy okazji innych, o celowości takich działań, przy czym najczęstszym argumentem jest "gdybyś siedział w tym tyle co ja, to byś rozumiał". Nie wątpię... nie wiem tylko czy bym chciał.

W całej tej sytuacji najbardziej przeraża fakt, że coraz bardziej uczymy się tego jak wpasować się w system a coraz mniej wiemy jak myśleć samodzielnie. Najlepszym przykładem niech będzie to, jak wygląda obecna edukacja. Egzamin Maturalny, dawniej coś znaczący, obecnie rozpisany jest w taki sposób, żeby absolutnie każdy go zdał i mógł iść na studia, gdzie kontynuował będzie naukę na coraz wymyślniejszych kierunkach, po których i tak nie znajdzie pracy, bo nagle okaże się, że nie nabył żadnych przydatnych umiejętności a wszystko co wyniósł z lat nauki to śmieszny świstek z litanią tytułów naukowych i pieczątką dziekanatu. 

Jeśli ktoś ma życzenie być wykształconym - niech postara się samemu poszerzać swoją wiedzę z dziedzin, którymi warto się będzie poszczycić. Niech samemu uczy się języków, czyta klasykę literatury, bierze udział w dyskusjach na interesujące go tematy, zgłębi swoje hobby, posiądzie wiedzę fachową z jakiejś dziedziny (wbrew pozorom internet można wykorzystać także w tym celu), dowie się czegoś o swoich przodkach, posiądzie jakąś praktyczną umiejętność i zorientuje się w tematach ogólnych przynajmniej na tyle, by bez żenady przyznać się, że na dany temat nic się nie wie (tylko, proszę, niech tym tematem nie będzie matematyka - w tym przypadku nie da się przyznać do niewiedzy nie czując wstydu). Ponadto każdy, kto posiada dzieci w wieku szkolnym powinien zadbać o ich edukację także w domu - przynajmniej w zakresie na którym sam się zna, a także orientować się mniej więcej czego dziecko nauczyło się w szkole i czy nie są to brednie, które pomogą mu lepiej przystosować się do coraz bardziej głupiejącego społeczeństwa.

sobota, 6 kwietnia 2013

Dług Publiczny - wróg publiczny

Jak powszechnie wiadomo każdy obywatel w naszym kraju rodzi się (i umiera) będąc winnym Państwu około 23 000 PLN w formie długu pierworodnego publicznego. Jest to kwota, która nieustannie rośnie, a wszyscy płacący podatki spłacają częściowo odsetki, w comiesięcznej daninie. 

Nie lubię mieć długów i staram się zawsze wszystkie spłacać jak najprędzej. Nienawidzę, kiedy rosną odsetki, których teoretycznie wcale nie powinienem mieć. Ktoś zaciągnął dług w moim imieniu nie pytając mnie o zgodę a teraz każe mi spłacać odsetki, ale w taki sposób, żebym dług cały czas posiadał. Tak postępuje zorganizowana przestępczość, a nie rząd wolnego Państwa. Film "Dług" dość dobrze pokazuje ten właśnie mechanizm. 

Ja wolałbym swój dług spłacić w całości, raz na zawsze i nigdy więcej nie płacić żadnych odsetek. Nie jestem w tym osamotniony - takich jak ja jest wielu. Co z tego, skoro Państwo woli zabierać nasze pieniądze, częściowo udawać że reguluje dług, a resztę wrzucać w urzędniczą studnię bez dna. Przecież po spłaceniu długu publicznego część urzędników, którzy się nim zajmują nie miałaby nic do roboty i trzeba by ją zwolnić. A ja mówię - oczywiście że tak! Dlaczego mam utrzymywać urzędników, których jedynym zadaniem jest obliczanie ile jeszcze muszę zapłacić, żeby do końca życia nadal spłacać te same odsetki od nieustannie rosnącego długu? Jeśli to mój dług (a chyba rząd tak uważa, skoro to mi go karze spłacać) to chyba mogę decydować jak go spłacić i nikt nie jest mi potrzebny, żeby mi w tym przeszkadzać doradzać.

piątek, 5 kwietnia 2013

Prawo i Sprawiedliwość - cytat

" (...) I tak samo ominąłeś prawo, gdyż równie dobrze jak ja wiesz, że od prawa o niebo ważniejsza jest sprawiedliwość. To, jakimi jesteśmy ludźmi, poznać nie po tym, czy postępujemy zgodnie z zasadami prawa, lecz czy postępujemy zgodnie z zasadami sprawiedliwości. (...)"

"(...) sprawiedliwości nie szerzy się, naginając prawo. Sprawiedliwość można szerzyć, tylko rezygnując z nazwanych "prawem" ograniczeń narzuconych nam przez wątłe lub podstępne umysły. (...)"


Prawo jest potrzebne, jednak, gdy "wątłe, podstępne umysły" nadto je skomplikują nie ma wiele wspólnego ze sprawiedliwością. Należy więc odrzucić dotychczasowe, nazbyt zawiłe przepisy prawa, które ze sprawiedliwością a tym bardziej z rozsądkiem niewiele mają wspólnego i ustalić nowe, prawidłowe, jasne i uczciwe Prawo. Tylko wtedy wyroki prawa będą tożsame sprawiedliwości.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Dyskryminacja a nazywanie rzeczy po imieniu

Nie jestem rasistą ani seksistą. Nie dyskryminuję ludzi z uwagi na poglądy, religię czy orientację seksualną. Jedno, czego nie toleruję, to głupota. A właśnie głupotą jest to, że zamiast nazywać rzeczy po imieniu, wymyślamy jakąś nowomowową nomenklaturę, która będzie poprawna politycznie. 

Czemu, jeśli ktoś jest czarnoskóry, a ja to zauważam, to jest to dyskryminacja? Przecież dyskryminację uprawia ten, kto uważa, że dyskryminacją jest powiedzenie na kogoś "czarny" a nie ten, kto tak mówi. Czy dziecko dyskryminuje murzynów mówiąc do mamy w sklepie "Mamusiu, a dlaczego ten pan jest czarny"? Stwierdzenie faktu stało się dyskryminacją. Opowiadanie dowcipów o Żydach jest w złym tonie, ale jeśli ktoś na ulicy powie "Heil Hitler" to nie można dać mu w pysk, bo musimy być tolerancyjni dla jego poglądów. A przecież dowcip ma rozśmieszać - ja śmieję się z dowcipów o Polakach, jeśli są śmieszne. A dowcipy muszą być o czymś i zawsze jest szansa, że kogoś urażą. "Przychodzi Baba do lekarza..." jest seksistowskie, a dowcip o "Polaku, Rusku i Niemcu" też nie jest poprawny politycznie. Samo słowo "Niemiec" ma taki źródłosłów, że dziwię się, że go jeszcze nie zakazali. Wiersz "Murzynek Bambo" staje się lekturą zakazaną. Amerykanie mają hopla na punkcie poprawności, ale i do nas to dochodzi i jestem pewien, że niedługo będziemy mówić o ludziach innych ras: "Afroeuropejczyk" i "Euroazjata". Ja nie widzę nic złego w określeniu "czarny" czy "murzyn", bo te określenia nie mają w naszym kraju innego znaczenia niż właśnie "czarnoskórego człowieka". Szkoda, że ten człowiek najwyraźniej wstydzi się tego jaki jest i chce, żeby nikt inny go takim nie widział. Ja widzę i nie uważam, że to coś gorszego.

Jeszcze bardziej kuriozalny przypadek jest z dyskryminacją kobiet. Najbardziej dyskryminującą kobiety grupą są feministki. To one wymyśliły, że nie ma policjantek tylko panie policjanci. Śmieszy, bo to tak, jakby pewna grupa kobiet nagle stwierdziła, że zauważanie, że kobieta jest kobietą jej uwłacza. Czyli - bycie kobietą jest uwłaczające. A ja się z tym nie zgadzam. Nie podoba mi się kupowanie u pani ekspedient, czytanie książek pań autor i pań pisarz, słuchanie pani spiker... A już najgorsze to iść do klubu nocnego na pokaz pani tancerz i pani striptizer.

Z gejami jest trudniej. Nie chcę jak Pan Cejrowski nazywać ich pederastami - terminem medycznym, bo mimo iż poprawnie, to jakoś niezgrabnie to dla mnie brzmi. Określenie gej też nie ma innego znaczenia, więc nie powinno być niewłaściwe. Najsensowniej (najbezsensowniej, ale takie czasy) byłoby każdego napotkanego pytać jak on chce, żeby do określano, kiedy mówi się w jego obecności o tych sprawach. Choć to gruba przesada, to w ten sposób uniknąć można urażenia kogokolwiek (podobno). Kiedyś znajomego zapytałem i odpowiedział, że on najbardziej lubi określenie "pedzio" - nawet ładnie, choć pewnie większość społeczeństwa uznałaby to określenie za dyskryminujące. Ja nie wiem czemu kogoś razi jak ja określam coś lub kogoś, jeśli robię to w dobrej wierze. Jeśli czuje się urażony - niech powie. Nawet jeśli nie przeproszę (jeśli nie będę miał za co), to wyjaśnię, że nie miałem nic złego na myśli i spróbuję nazywać inaczej. Prawda jest taka, że ci, którzy homoseksualistów nie tolerują, każde określenie uznają za obraźliwe i w ten sposób nie można geja nazwać gejem, nawet jeśli on za takiego się uważa.

Popularne jest stawanie w obronie tych, którzy gdyby chcieli sami świetnie by się obronili. Można wokół tego zrobić całą ideologię, ruch polityczny, organizację, zbierać datki na pomoc uciśnionym i głosić przemądre tezy w telewizji. Ja jestem za tym, żeby sobie odpuścić, bo jeśli dziecko w szkole nazywają "grubas", to najlepiej nie zwracać uwagi - albo przestaną, albo stanie się to luzacką ksywką.

Jestem białym, heteroseksualnym mężczyzną, ale boje się czasów, gdy zamiast tego będę istotą ludzka płci męskiej, rasy kaukaskiej o konwencjonalnej orientacji seksualnej.

środa, 27 marca 2013

Reklama z komentarzem

Mimo iż nie oglądam telewizji, wpadła mi w oko kolejna niefortunna reklama. Tym razem moją uwagę przyciągnęła reklama "Miniratki" z Szymonem Majewskim i Siedmioma Krasnoludkami. Co w niej takiego? Ano wniosek, który nasunął mi się po obejrzeniu - reklama mówi, że do wzięcia rat wystarczy PIT i w tym momencie jedynie Gapek krzyczy, ponaglany przez kolegów "Ja mam!". 

Wniosek? 

Tylko Gapek pracuje! 
Ewentualnie: 
Tylko Gapek płaci Podatki!

A ja siedzę i zastanawiam się, czy to celowy komentarz twórców reklamy - Czy jeśli płacisz w tym kraju podatki, toś gapa?

czwartek, 28 lutego 2013

Podatek od braku pieniędzy

To, że w Polsce opodatkowano już każde pieniądze i to kilkukrotnie (podatek od każdych zarobionych pieniędzy, podatek od każdej wydanej kwoty), nikogo już nie dziwi (a powinno), ale tym razem fiskus posuwa się dalej i opodatkowuje nie tylko pieniądze, ale także ich brak. Chodzi o interpretację przepisu, w którym rodzicom, których nie stać na wychowanie swojego potomstwa, dzieci są odbierane i przekazywane rodzinom zastępczym, a rodzice biologiczni maja obowiązek przekazywać pieniądze na utrzymanie odebranego dziecka (które zostało im odebrane bo nie mieli środków na jego utrzymanie). Jakby tego absurdu było mało, fiskus uznaje, że jeśli rodzice nie łożą na potomka w rodzinie zastępczej, to jest to dla takiej rodziny przychód, od którego muszą zapłacić podatek. W ten sposób opodatkowaliśmy nieistniejące pieniądze ludzi, którzy mają płacić na dziecko, odebrane im gdyż nie mogli na nie płacić. Gratulacje!

Tekst źródłowy: 

niedziela, 24 lutego 2013

Reklamy, które traktują nas jak idiotów - część 1

Od czasu do czasu, zapewne jak każdy, oglądam reklamy. Bardziej wpadają mi w oczy niż je oglądam, ale jednak. Przyznaję, że często mówię w takiej sytuacji "to dobra reklama", lecz w wielu przypadkach moja ocena jest na drugim końcu skali. Przykładem dobrej reklamy jest seria reklam piwa "Żubr". Reklamy te opierają się na dowcipnej grze słów, stanowią spójną serię, nie pozwalają zapomnieć czym jest reklamowany produkt a ponad to skłaniają do samodzielnego wymyślania kolejnych spotów. W przypadku złych reklam brak każdego z tych efektów. Do tego w wielu przypadkach reklama jest nieskuteczna, bo nie pamiętam reklamowanego produktu. Dziś chciałem zwrócić uwagę na 3 reklamy, które pewnie wszyscy znają, a które to reklamy starają się wyjątkowo zrobić idiotę z oglądającego. Nie wiem, czy to skutek zbytniego wydumania czy celowy zabieg.

  • Na pierwszy ogień reklama jakiegoś środka na potencję (nie pamiętam jakiego), która głosi, że "niektóre rzeczy lepiej prezentują się w pionie, szczególnie jeśli występują podwójnie". Domyślam się, że tą rzeczą, która dobrze prezentuje się w pionie jest członek, ale dlaczego do cholery ma występować podwójnie? Ja mam jeden!
  • Reklamy Biedronki są proste. To dobry sklep i nie potrzebuje wymyślnej reklamy. Ostatnio jednak widziałem spot o czkawce. "My, Polacy, tak mamy - wszyscy jesteśmy lekarzami". Cóż - ja z czkawką do lekarza nie idę, ale kto wie co robią inni Polacy...
  • Na dobicie - ostatnio widuję reklamę, w której twórcy elektroniki (jakiś telefon chyba) w reklamie przyznają, że nie znają zasad fizyki. Zadając głupie pytania dochodzą do konkluzji, że prawa fizyki to jedynie ogólne wytyczne czy też sugestie - nie jestem pewien jakiego słowa użyto, ale firma produkująca elektronikę, która nie zna i nie wierzy w prawa fizyki nie budzi mojego zaufania.
Gdyby ktoś zauważył jakieś podobne oczywiste bzdury w reklamach - zachęcam do komentowania. Będę starał się kontynuować ten cykl, dorzucając co jakiś czas posty o kolejnych złych reklamach. 

wtorek, 12 lutego 2013

Syndrom Psa Ogrodnika

Z syndromem "Psa Ogrodnika", co sam nie weźmie a drugiemu nie da spotykamy się na co dzień. Coś takiego już jest w człowieku (a szczególnie w Polakach), czego zwalczyć nie sposób, a co powoduje, że mentalność nasza brzmi "jeśli mi nie będzie lepiej, to niech przynajmniej i sąsiadowi będzie gorzej". Postawa dziwna, bo przecież sąsiad widzi, że z jakiegoś powodu jest mu lepiej i nawet jeśli nie wie dzięki komu, to przecież z tej radości i sąsiada na grilla zaprosi. Polacy chyba jeszcze nie dorośli do tego, ze jeśli wszystkim naokoło będzie lepiej, to i mi coś skapnie. Szczególnie, jeśli mogę pomóc i nic mnie to nie kosztuje - warto. 

Jestem blogerem, a więc pisuję teksty, które zamieszczam na szeregu swoich blogów (a także w innych miejscach), obserwuję wiele blogów stale, sporą ilość blogów odwiedzam sporadycznie a na wielu jestem jednorazowym gościem. Część treści podoba mi się, część jest pomocna, sporo trafia do zakładek na później a znakomita większość jest przeze mnie jedynie omiatana wzrokiem. Jednakże zdaję sobie sprawę, że napisanie wielu z tych tekstów wymaga sporego nakładu pracy a ja otrzymuje je za darmo. Staram się więc w jakiś sposób zadośćuczynić autorowi bloga, którego wpis doceniam. Dla tych, którzy chcieliby także wyrazić uznanie ulubionemu blogerowi, kilka wskazówek:
  • Jeśli wpis jest interesujący, kontrowersyjny - zawsze staram się umieścić komentarz, wyrażający uznanie, dodający coś do tematu, zachęcający do dyskusji,
  • Jeśli zamierzam wykorzystać jakąś część materiału w moim wpisie, chcę zgłębić temat na swoim blogu, coś mnie natchnie - umieszczam w swoim poście link do bloga, z którego zaczerpnąłem. Jeśli temat jest bardzo zbliżony lub chcę wprost użyć cytatu zawsze pytam autora bloga o zgodę,
  • Wyjątkowo udane wpisy nagradzam kliknięciem w "Lubię to", "Google +1" lub w inne narzędzia do podnoszenia rankingu, wyrażenia swojego uznania i rozpowszechniania w sieci,
  • Wyjątkowo dobre blogi posiadają na moich stronach bezpośredni link do głównej strony,
  • Jeśli na blogu są reklamy - przeglądam je uważnie. Często wybieram coś dla siebie i wchodzę na stronę reklamodawcy - nawet tylko po to, by się rozejrzeć. Wiem, że jakiś drobny pieniążek trafia dzięki temu do zdolnego blogera, co zmotywuje go do dalszego tworzenia interesujących treści, a płaci za to reklamodawca - mnie to nic nie kosztuje (jedynie ułamejk czasu jaki on poświęcił na wpis, który mi udostępnił). Oczywiście jeśli ktoś chciałby w ten sposób doceniać właściciela strony, powinien odwiedzać tylko reklamodawców, którymi jest choć trochę zainteresowany i nie klikać wszystkiego na raz (zbyt duży ruch w reklamach z jednego komputera może bardzo zaszkodzić blogerowi - ja wchodzę najwyżej w jedną reklamę na danym blogu dziennie, by nie generować sztucznego ruchu - przy czym prawie zawsze jestem w stanie znaleźć coś interesującego dla mnie),
  • Jeśli na blogu są linki partnerskie, z których chcę korzystać, to nie usuwam z nich polecającego (częsta praktyka, by przy rejestracji na jakiejś stronie, w jakimś programie partnerskim usunąć polecającego). Niech polecający ma coś z tego, że zainteresował mnie ciekawym portalem - na przykład programem pozwalającym umieszczać reklamy różnych firm na swoim blogu - on dostanie jakiś odsetek moich zarobków, ale za to nadal płaci reklamodawca - mnie nic nie ubywa.
Nie warto być psem ogrodnika, bo to właśnie tego typu zachowania generują straty. Warto zapamiętać, że jeśli mój sąsiad ma lepiej, to i kosiarkę pożyczy i na piwo zaprosi, a więc także mi będzie lepiej. Pomagajmy bezinteresownie, szczególnie jeśli nic nas to nie kosztuje - wtedy możemy spodziewać się tego samego.


Z drugiej strony lubimy oszukiwać się, że pomagamy w przypadku akcji "kliknij lubię to a piesek dostanie nowy dom" i tym podobnym, które tak na prawdę są oszustwem. Klikając "lubię to" w tego typu akcji faktycznie dodajemy do listy ulubionych stronę jakiejś organizacji, firmy bądź osoby prywatnej, która od teraz może publikować reklamy na naszej tablicy. Często strony, które klikamy jako organizacje charytatywne po uzbieraniu odpowiedniej ilości obserwatorów nagle "zmieniają się" w strony firm reklamowych, handlowych i innych. Jeśli chcemy pomagać klikając, sprawdźmy najpierw wiarygodność danej strony i pomagajmy zweryfikowanym serwisom - TUTAJ link do strony skupiającej takie organizacje - wystarczy kliknąć każdą z nich raz dziennie i już możemy realnie pomagać. Warto pamiętać, że strony te też dostają dotacje za sprawą reklamodawców, których reklamy pokazują się na Twoim ekranie. Z samego klikania nic nikomu nie przyszło ot tak. 

Weryfikuj swoje działania w sieci i pomagaj tym, którzy na to zasługują.

czwartek, 7 lutego 2013

Trudne początki czytelnika

Zaniepokojony stanem Polskiego Czytelnictwa, zastanawiałem się czym spowodowany jest obecny zastój. Dlaczego czytających jest coraz mniej? Oczywiście powodów jest wiele - od niewłaściwego doboru lektur szkolnych, przez mnogość atrakcji, które wypełniają czas wolny aż do braku wzorców - choćby czytających rodziców. Przeprowadziłem wywiad wśród nieczytających znajomych i okazuje się, że wiele z tych osób chciało czytać, ale zwyczajnie nie miało co, a kierując się opinią medialną sięgało po książki, których absolutnie bym nie polecił. To jest niepokojące zjawisko, gdyż okazuje się, że czytanie może zaszkodzić czytaniu. Prawda jest taka, że dobra książka obroni się sama, zaś książka w której treść nie włożono tyle pracy co w marketing dociera do większej ilości ludzi. Niestety - nieczytający znajomi, którym nie miał kto polecić pierwszej książki, czytali gnioty promowane na każdym kroku - w telewizji i innych mediach a nawet w księgarniach. Dziwnym trafem książki, które są na szczycie list bestsellerów, przeważnie nie są najwyższych lotów. Osoba chcąca zacząć czytać, udaje się do księgarni i kupuje właśnie tę książkę. Niestety przeważnie książka nie podoba się tak, jak inne książki mogłyby się podobać, więc osoba rezygnuje z czytelnictwa - skoro książka ze szczytu list przebojów jest tak średnia, to inne, których w ogóle na liście nie ma są zupełnie beznadziejne - myśli. Ale zapytana przez kolejną osobę nieczytającą co czytała, odpowiada zgodnie z prawdą, a więc promuje kiepską książkę, zrażając kolejną osobę. Smutne.

Dlatego: Drodzy Chcący Zacząć Przygodę z Literaturą! Nie kierujcie się opiniami mediów. Nie kierujcie się opiniami znajomych, którzy nie czytają. Nie kierujcie się opiniami reklamodawców. Nie czytajcie opinii na okładce. Zapytajcie kogoś, kto czyta dużo, różnej literatury i nie ma nic z reklamowania konkretnych książek (może mieć coś z reklamowania książek, ale sam wybiera których książek). Każdy ma wśród znajomych jakiegoś wszechstronnego czytelnika, kogoś kto kocha literaturę - taka osoba będzie chciała zarazić Was swoim "nałogiem" i poleci Wam coś wartościowego. Nie wierzcie w opinie, które pojawiają się jeszcze zanim pojawi się książka...

Listę książek, które można podsunąć dziecku, by polubiło czytanie, prezentowałem w jednym z poprzednich wpisów.

Polecam także odwiedzenie mojego bloga, na którym recenzuję i oceniam książki, które przeczytałem. A  zaręczam, że dobór lektur robię osobiście.

eWUŚ

Elektroniczna Weryfikacja Uprawnień Świadczeniobiorców, to system, wprowadzony prze NFZ w celu weryfikacji pacjentów pod względem uprawnienia do leczenia. Niby wszystko poprawnie, bo dlaczego miałoby nie być (skoro informacje o funkcjonowaniu eWUŚ pochodzą od NFZ, które samo go wprowadziło). 

Zastanówmy się jednak nad prawem bytu takiego systemu w kraju, w którym każdy obywatel ma obowiązek odprowadzać składki ubezpieczeniowe. Jest to weryfikowane podczas każdej wypłaty wynagrodzenia, a więc możemy śmiało założyć, że każdy obywatel ma prawo do opieki zdrowotnej i obowiązek odprowadzania składek na ten cel (co jest sprawdzane). Państwo Polskie, za pieniądze podatników wprowadziło więc kolejny system, dublujący już istniejący, który będzie weryfikował kto do świadczeń ma prawo (choć podobno prawo ma każdy obywatel). Osobiście uważam, że dużo mniejszym kosztem byłoby leczenie tych nieubezpieczonych niż wdrożenie i obsługa tego systemu. Nikt przy zdrowych zmysłach bowiem nie podda się dobrowolnie leczeniu w Polskim Szpitalu, chyba że będzie mu ono bezwzględnie potrzebne. A ten, kto bezwzględnie wymaga opieki medycznej i tak ma do niej prawo (bez względu na odprowadzanie składek). Co ma więc na celu system eWUŚ? Otóż po raz kolejny - wyprowadzenie pieniędzy przeznaczonych na konkretny cel (na służbę zdrowia) i przekazanie ich na cel inny (cyfryzacja). W ten sposób pod płaszczykiem ubezpieczenia zdrowotnego śmiało można finansować inne cele, a obywatelowi po raz kolejny nic do tego. Dodatkowo państwo ma kolejny aparat kontroli i inwigilacji - ingerowania w życie obywateli. W oszczędności nie wierzę. 

Czy na prawdę nikt nie zorientował się ile płaci na ubezpieczenie miesięcznie i ile miesięcznie (średnio) wykorzystuje z tej kwoty? Jeśli z mojego ubezpieczenia, z którego nie korzystałem od pięciu lat, nie korzystał też nikt inny, to gdzie się podziały te pieniądze? Podobno leczymy tylko ubezpieczonych, a do lekarza nie można się dostać - znajomi próbowali i ze względu na zdrowie zmuszeni byli udać się do placówki prywatnej, gdzie koszt był mniejszy niż co miesiąc pobierany z uwagi na składkę ubezpieczeniową. Wizyta u kardiologa w publicznej służbie zdrowia to już ponad rok oczekiwania (po pół roku, tydzień przed planowaną wizytą, okazało się, że wyczerpał się limit na dany rok. Szkoda, że limit wpłat na ubezpieczenie zdrowotne pobieranych od obywateli jeszcze nigdy się nie wyczerpał).

środa, 30 stycznia 2013

Co złego zrobił nam "ubiegły ustrój"?

Byłem ostatnio u dentysty, a że mój dentysta poza byciem doskonałym lekarzem jest także sympatycznym człowiekiem, a do tego zupełnie niegłupim, to rozmowa z nim jest przyjemnością (i wyzwaniem, jeśli odbywa się w czasie zabiegu). Powiedział kilka rzeczy, z którymi się zgadzam oraz kilka, które dały mi do myślenia. Najważniejszą z nich było pytanie "Jakie szkody poprzedniego ustroju odczuwamy do dzisiaj?". Nie odpowiedziałem (waciki i niewielkie wiertła w ustach skutecznie to uniemożliwiły), więc odpowiedział sam. Dowiedziałem się więc, że największą krzywdą, jaką pozostawił po sobie poprzedni ustrój jest skrzywiona przez niego mentalność ludzi. Niestety - przekazywana z ojca na syna i musi minąć wiele lat, zanim pozbędziemy się tej naleciałości. 

Obecnie ludzie uważający, że "kiedyś było lepiej", jeśli nie mają na myśli tego, że kiedyś byli młodzi i wszystko wydawało się lepsze, mają na myśli to, że kiedyś ktoś się nimi zajmował i chcieliby, aby to trwało, co przy obecnym ustroju nie jest możliwe. Przy wyborze: albo oddajemy wszystko Państwu, które zatroszczy się, żeby wszyscy mieli po równo (równo źle oczywiście, bo przy takim podejściu do sprawy nikt nie będzie się martwił tym co robi, jak pracuje i co wytwarza, bo dostanie równą część, na dodatek ten kto dzieli, określa, co to znaczy równo - za "Folwarkiem Zwierzęcym": "Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze"), albo każdy stara się osiągnąć jak najwięcej, mając maksimum możliwości, ale musząc też troszczyć się o siebie i swoich bliskich. Nie da się połączyć obu tych systemów, ale w Polakach pokutuje nadal chęć otrzymania czegoś za darmo (bo kiedyś "dostali") nie chcąc oddać nic z tego, co sami wypracowali (bo to przecież im się należy). Nie można "mieć ciastka i zjeść ciastka" o czym najwyraźniej zapomnieli politycy, ustalający prawa (oni także wychowali się w ubiegłym ustroju, a więc ta sama mentalność dotyka także ich). Molochy, które miały jakoś dzielić to, co wypracujemy (takie jak ZUS) istnieją więc nadal przejadając pieniądze obywateli. Zamiast prób oszczędzania wprowadza się nowe opłaty. Państwo za wszelką cenę próbuje dotować tych, którzy nie chcą zarabiać na siebie, odbierając tym, którzy samodzielnie próbują wiązać koniec z końcem. Z Robin Hoodem jednak niewiele ma to wspólnego. W rezultacie mamy do czynienia z sytuacją, w której poszkodowani są ci, którzy od Państwa chcą jak najmniej i to właśnie do nich wzbudzana jest na każdym kroku niechęć - jak ma lepiej, to niech odda (bo pewnie ukradł). To takiego podejścia musimy się oduczyć. To z takim "wyrównywaniem" musimy walczyć. Nie do pomyślenia jest sytuacja, w której nie mogę pomóc rodzinie, bo Państwo zabiera mi moje, zarobione ciężką pracą pieniądze, żeby wspomóc obcych mi ludzi, którzy nie mają ochoty pracować. Patrzy się więc na mnie na zasadzie: "Ma, a się nie podzieli! Nie pomoże!". Pomagam. Każdego miesiąca na rzecz pomocy oddaję olbrzymią (przynajmniej dla mnie) kwotę w podatkach, a wolałbym część tej kwoty przeznaczyć na lekarstwa dla babci, która tymczasem musi czekać w wielomiesięcznej kolejce do lekarza i wykupywać lekarstwa bez zniżek, na dobroczynność (nie uznaję dobroczynności w kraju, w którym Państwo ma obowiązek troszczyć się o każdego za moje pieniądze - kwoty zabierane mi już są dobroczynnością), czy założenie firmy i stworzenie nowych miejsc pracy (bo o prace dość ciężko). Nie stać mnie na to, choć pracuję na wszystkie te rzeczy, a mój pracodawca całą kwotę odprowadza w postaci podatków. 

Nie chodzi mi o to, że podatki są zbędne - oczywiście, że nie są. Jednak wiele rozwiniętych Państw (Polska jest krajem Rozwijającym się, ale nic nie wskazuje na to, by sytuacja w tej kwestii miała się poprawić) zabiera swoim obywatelom wielokrotnie mniej, dając im więcej. Różnica - rozbudowany aparat urzędniczy. Rząd nadal chce mieć pełną kontrolę i posiadać wszelkie dane (w większości zbędne) na temat swoich obywateli. Ta skłonność do inwigilacji, nadawania numerków i katalogowania każdego pod każdym względem także jest pozostałością ubiegłych czasów, a kosztuje niemało. Prawda jest taka, że każdy chętnie przeznaczy dobrowolnie rozsądną kwotę na oświetlenie i odśnieżanie dróg, działający system prawny i podstawową opiekę lekarską. Każdego też będzie stać na to, by zamiast ochłapów emerytalnych od Państwa, mieć osobisty fundusz emerytalny a w razie potrzeby utrzymywać swoich bliskich, którzy z różnych powodów (na przykład wieku) nie pracują. Wystarczy pokładać w obywatelach zaufanie i im na to pozwolić. Niestety wspominana mentalność sprawia, że każdego obywatela na "dzień dobry" traktuje się jak świnie, kombinatora, lawiranta i złodzieja. 

Nie ma na to lekarstwa, w obecnej chwili. Ważne jest jednak, by się nie poddawać. By popierać zmiany i ludzi, którzy w sposób praktyczny odejdą od starych przekonań i przyzwyczajeń. Nie jest prawdą, że jeśli ktoś pełnił funkcję publiczną w ubiegłym ustroju, ma jakiekolwiek przygotowanie do działania w obecnym. Takich ludzi należy usunąć poza margines, bo oni są właśnie tym, co zatrzymuje zmiany. A zmiany, głównie w mentalności elity, która powinna rządzić tym krajem, to jedyne, co może zapoczątkować lepsze czasy. 

wtorek, 22 stycznia 2013

Szkodliwe Prawa


W Polsce wprowadza się coraz to nowe i coraz to głupsze prawa. Czy to ze względu na stopień ich skomplikowania czy też poczynionych na wstępie założeń, mogą to być prawa szkodliwe. O Ustawie Abolicyjnej pisałem - umorzenie około 870 milionów złotych zaległości w ZUS budzi zdziwienie, skoro wiemy o konieczności podniesienia podatków i ustanowienia nowych opłat, by wspomóc budżet. Tłumaczenie, że zalegający z opłatami ZUS obecnie nie płacą, gdyż ich zaległości są nie do odrobienia i darowując im dług zachęci się ich do płacenia to bzdura! Jeśli komuś darujemy dług, to w żadnym stopniu nie zmotywujemy go do nie zaciągania kolejnego długu (który przecież także będzie miał szansę zostać umorzony). 

Ale tym razem to nie ta ustawa zastanawia, a trywialne fotoradary. Oczywiście kierowców denerwują od dawna, ale dotychczas miały rację bytu. Obecnie sytuacja się zmieniła. Dotychczas fotoradar pełnił funkcje postrachu dla kierowców, by nie przekraczali prędkości, którą określono jako bezpieczną. Dzięki temu kierowcy respektowali przepisy i było bezpieczniej. Obecnie minister finansów wpisał, że w tym roku wpływy z fotoradarów (a dokładniej z mandatów karnych w związku z zarejestrowanymi przez fotoradary wykroczeniami) wyniosą kilkanaście razy więcej. Skoro tak, to jawnie przyznaje, że fotoradary będą teraz miały za zadanie zarabianie na mandatach, nie zaś poprawienie bezpieczeństwa na drogach. Do fotoradarów, jak wielu kierowców mogło się już przekonać, dołączono zestaw nowych ograniczeń prędkości w miejscach, w których dotąd limity były wyższe. Kierowcy się nabierają, jadąc znaną sobie trasą, opatrzona nowym ograniczeniem i płacą. W tym, że prędkość przekraczają nie ma nic chwalebnego, a do tego prawo mówi, ze w takim przypadku płacą mandat. Jedyny zgrzyt stanowi to, że samochody stają się bezpieczniejsze, drogi lepsze a maksymalna dozwolona prędkość coraz niższa. Jeśli na trasie warunki się nie zmieniły, to zmniejszenie dopuszczalnej prędkości nie jest podyktowane względami bezpieczeństwa (przecież do niedawna ta bezpieczna prędkość była wyższa), ale właśnie wpisem do budżetu - wpływy z fotoradarów mają być wyższe. Państwo więc staje się wredne i oszukuje swojego obywatela, na dodatek marnując jego czas (czas podróży). Ale to jeszcze nie wszystko - kierowca, który na każdym kroku widzi absurdalne ograniczenia prędkości nie wierzy (chyba słusznie), że wszystkie drogi są złe. Przestaje więc ufać jakimkolwiek ograniczeniom i zaczyna ignorować także te, które mają zasadność. Zbyt duża prędkość w takim miejscu i tragedia gotowa. W ten oto sposób chęć zysku i zwiększenie ilości fotoradarów, a co za tym idzie ograniczeń prędkości (już nie umieszcza się fotoradaru w miejscach, w których na siebie nie zarobi), co skutkuje wśród kierowców brakiem zaufania do jakichkolwiek znaków i przepisów. Jedyne na co kierowca zwróci uwagę, to fotoradar. Zatem zyski zamiast bezpieczeństwa na drogach - do tego teraz służyć będą przepisy drogowe. Czy budżet należy reperować karami? Za jaką cenę?

piątek, 18 stycznia 2013

Konieczne zmiany na boisku

Nie tak dawno temu spotkałem się na przystanku autobusowym z taką sytuacją: siedzący, nieco wczorajszy mężczyzna, dopalający resztkę peta, który z pewnością parzył już palce wdał się w dyskusję, jakże prostym językiem prowadzoną, z przedstawicielkami wspierających pewnego toruńskiego księdza (jak mniemam po pozostałej, tu nie przedstawionej części rozmowy). O czym rozmawiali? O czymś bardzo bliskim mojemu sercu. Pan narzekał na rząd (bo i trudno mu się dziwić), a jedna z pań skwitowała:
- A na kogo Pan głosował?
- Ja? A na nikogo!
- No to nie może Pan narzekać na obecny rząd. A my możemy.
- Ale ja nie narzekam na obecny rząd, ale na rząd w ogóle. A nie głosowałem, bo żaden rząd w tej chwili nic nie zmieni.
I trudno się z tym panem nie zgodzić. Po pierwsze dlatego, że żadna opcja polityczna nie posiada planu, co zrobić, żeby było lepiej. Po drugie dlatego, że żadna partia nie została jeszcze nigdy rozliczona z niedotrzymania obietnic wyborczych (a mało która ich dotrzymała). Po trzecie dlatego, że każdy plan tylko bardziej wszystko komplikuje (na przykład prawo - wprowadza się tylko nowe przepisy i dodaje wyjątki do starych. Prawo już dawno zbytnio się rozbudowało i należałoby je wyczyścić do zera i zacząć od nowa. Warunkiem działającego prawa jest to, żeby wszyscy wiedzieli jak go przestrzegać). Po czwarte w końcu - bo żadna partia nie zaproponowała co zrobić, by przeciętnemu obywatelowi było lepiej. Nikt nie mówi o obniżeniu podatków i ograniczeniu wydatków! Jeśli budżet się nie zamyka, czyli wydajemy więcej niż wkładamy do budżetu, to wyjścia mamy dwa - zwiększyć wpływy albo zmniejszyć wydatki. To podstawa ekonomii! Dotąd tylko zwiększamy wpływy, zwiększając podatki (Wpływy zwiększają się czasowo, a następnie maleją, gdy kolejna grupa odmawia płacenia zbyt wysokich podatków, na przykład wyprowadzając firmę za granicę - każdy ma jakiś limit tego, co ze swojej pracy jest w stanie oddać). A wystarczyłoby zaproponować sposób na obniżenie wydatków, czego jednak nikt nie proponuje. Wręcz przeciwnie - obecnie wchodząca w życie ustawa anuluje dług przedsiębiorców wpłacających do ZUS. Dlaczego? Tego nie wie nikt. Kto na tym ucierpi? Co, którzy ZUS płacą regularnie - to ich pieniądze pokryją te straty. Czyli jak w "Balladzie o dwóch koniach" Młynarskiego:

Kto się stawia ten ma z tego
Mimo wszystko jakiś zysk,
A kto słucha i ulega
Ten najpierwszy bierze w pysk!

Prawda jest taka, że z danej kombinacji elementów da się ułożyć tylko ograniczoną liczbę układów. Dotarliśmy do momentu, kiedy w rządzie przewijają się te same osoby, na różnych co prawda stanowiskach, ale ilość układów jest ograniczona i już się kończy. Należałoby wymienić elementy, by budować coś nowego, zamiast przestawiać je miejscami do upadłego. Skoro tak dobrze pasują tutaj cytaty z mistrza Młynarskiego, przytoczę kolejny ("Układanka"):

Ja bym chciał do ciemnej nocki
Tak układać z Wami razem,
Ale dajcie nowe klocki,
Albo zmieńcie ten obrazek.

Do czasu zmiany elementów glosowanie sprowadza się do ich przestawiania. A iść głosować tylko po to, żeby móc narzekać? Czy naprawdę po to wywalczyliśmy sobie wolność i prawo do wybierania władz? Bo dla mnie to trochę mało.

wtorek, 8 stycznia 2013

Niszczenie książek

Drugą, poza spóźnianiem się, cechą, której nie cierpię jest niszczenie książek. Posiadam pokaźną biblioteczkę, ponieważ lubię czytać książki w ładnych wydaniach, nie zniszczone, nie pobazgrane i w ogóle w jak najlepszym stanie. Uważam ponadto, że dzieło literackie to nie tylko sam tekst, ale także piękna oprawa. Z tego też powodu nie zdecydowałem się na zakup żadnego elektronicznego czytnika, choć zawsze miałem ochotę - nie mogę się przekonać do czytania z ekranu urządzenia  podczas gdy książki papierowe mają do zaoferowania duszę. 
Czytuje więc książki papierowe, o które dbam. Jeśli zabieram ze sobą książkę w podróż, to zawsze jest ona moją własnością (z uwagi na to, że czyjejś książki nie chciałbym zniszczyć tym bardziej), jest obłożona w papierową okładkę (na przykład z gazety) i często znajduje się w foliowej torebce, z troski o niezamoknięcie w przypadku deszczu. Niestety - wielokrotnie widziałem jak znajomi, którym książki pożyczam je traktują. Zostawiają otwarte załamując okładkę, zamiast zakładki używają długopisu, który odkształca strony, gną okładki wsadzając książki do kieszeni i nosząc ze sobą, brudzą nosząc w torebce a nawet zalewają wodą, bo podczas czytania coś się wylało. Na moje oburzenie reagują jednakowo - "zawsze może się coś zdarzyć". To prawda - może. Jednak czemu mnie się nie zdarza? Książki, które przeczytałem wciąż wyglądają jak nowe, mimo że nie odebrałem sobie ani krzty przyjemności poprzez dbanie o nie w trakcie czytania. Oczywiście kosztowało to nieco zachodu, ale tak traktuję książki, a więc wymagam, żeby inni też tak traktowali te, które ode mnie pożyczają. 
Ponadto - nie znoszę zaznaczania niczego w książkach, notatek na marginesach, podkreśleń i rozjaśnień (chyba że na książkach naukowych i stricte do nauki służących). Nie uznaje także dedykacji na książkach, które są prezentami, chyba że jest to dedykacja wpisana przez autora książki. Jeśli ktoś podarowuje mi książkę i chce na niej umieścić dedykację - niech umieści ją na osobnej karteczce i włoży do książki. Gwarantuję, że karteczki nie usunę z książki, więc dedykacja tam będzie, natomiast nie uznam książki za zniszczoną. Tak jak nie uważam, żeby poprawianie dania po kucharzu (dosalanie czy smarowanie ketchupem) było właściwe, tak samo uważam, że jedynie autor ma prawo dopisać cokolwiek w swojej książce.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Film o Pszczołach

Nie tak dawno obejrzałem "Film o pszczołach". Urocza kreskówka o pozytywnym wydźwięku, z edukacyjną funkcją poznawczą, dzięki której najmłodsi dowiadują się, jak ważnym ogniwem ekosystemu są pszczoły. Cały wydźwięk dzieła jest słuszny - pszczoły nie tylko robią miód, ale także zapylają rośliny, dzięki czemu są niezbędnym ogniwem ich rozwoju. Pod tym względem piątka z plusem - dziecko zacznie szanować pszczoły, być może polubi miód (który przecież jest zdrowy), będzie też miało inne spojrzenie na siły drzemiące w naturze. Czemu więc czepiam się tego filmu?

Powód jest prosty - poza globalnym obrazem, kreskówka serwuje także kilka obrazków nie tak ważnych, a jednak przez widza przyswajanych - zabieg odymiania na przykład pokazywany jest jako trucie pszczół, coś co pszczołom szkodzi. A przecież służy on zupełnie czemu innemu - on pszczoły uspokaja (i to pośrednio, ale nie moją funkcją jest tłumaczenie tego mechanizmu). Życie w ulu - zarówno naturalnym jak i w przemysłowej pasiece też znacznie odbiega od wersji ukazanej w filmie. Tak samo jak i pszczela rodzina, romansowanie pszczół i jeszcze kilka innych filmowych wątków. W filmie dla dzieci ukazanie takiego misz-masz nie jest zbyt korzystne. Przyznaję, że filmik ładny i przyjemny. Że realizuje jakąś tam rolę edukacyjną, ale przy okazji przekazuje zakłamania - w mojej opinii to większe zło niż filmy rysunkowe pokazujące coś, co nie istnieje. Dziecko przynajmniej dorastając zdaje sobie sprawę z tego co prawdziwe a co nie. W tym przypadku jednak dorastając z głową nafaszerowaną nieścisłościami mającymi znamiona prawdy zmniejszamy szansę na tej prawdy (rzeczywistej) poszukiwanie.