środa, 26 czerwca 2013

Parkowanie pod oknem

O co chodzi właścicielom samochodów, którzy koniecznie muszą zaparkować zaraz pod drzwiami do klatki schodowej? I to tylko dlatego, że drzwi są zbyt wąskie - gdyby nie to parkowaliby zapewne w salonie. To jakiś kompleks braku garażu? W mojej okolicy zastawione są wszystkie podwórka a przed wejściami do klatki schodowej samochody parkują na zakładkę, podczas gdy okoliczne parkingi (zarówno te bezpłatne jak i strzeżone) nie są wcale przepełnione. Obstawione są już chodniki, trawniki, drogi pożarowe - to chyba przesada? Czy nie można parkować nieco dalej? Przecież nawet 2 minuty dojścia do samochodu nie stanowią problemu dla młodych, sprawnych kierowców (widzę kto wsiada do tych aut). Jeśli tak boją się kradzieży, to miejsca na parkingu strzeżonym nie kosztują majątku, a przecież parkowanie pod oknem nie gwarantuje bezpieczeństwa. 

Niedaleko jest szkoła, a obok uliczka - po jednej stronie chodnik (pod samym parkanem szkoły), po drugiej miejsca parkingowe. Przeważnie wiele miejsc jest pustych, za to chodnik zastawiony - przejść się nie da. Czy na prawdę tak trudno zaparkować w miejscu do tego przeznaczonym i przejść przez tą osiedlową uliczkę szerokości pięciu metrów? Czy trzeba parkować na wąskim chodniku, by młodzież szkolna musiała przeciskać się pomiędzy samochodami  a parkanem? Straż miejska oczywiście ma sprawy ważniejsze niż karanie takich "wygodnych" kierowców, a ja mam tylko nadzieję, że te przeciskające się obok aut dzieciaki "niechcący" zahaczą lusterko czy lakier.. - to chyba jedyny sposób zwrócenia uwagi tych kierowców, że postępują nieodpowiednio. A przecież w ciasnocie różne rzeczy się dzieją i nie można mieć do nikogo pretensji, jeśli coś się zniszczy. No chyba że do samego parkującego kierowcy.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Show!

Wczoraj (formalnie już dzisiaj) w nocy obejrzałem spacer Nicka Vallenda po linie przewieszonej nad Wielkim Kanionem. Byłem ciekaw - nigdy nie widziałem w telewizji wydarzenia niebezpiecznego, a taki spacer, bez zabezpieczenia do bezpiecznych nie należy.

Co mogę powiedzieć? Sam spacer był nudny. Trwał prawie 23 minuty, w czasie których pokazywany był linoskoczek, kroczek po kroczku przechodzący nad rozpadliną. Dobrze chociaż, że widoki ładne. Gdyby taki wyczyn realizowany był w Polsce cale wydarzenie byłoby wyjątkowo nudne, świecące od sponsorów, pokazane w urywkach a do tego tuż przed wyruszeniem ekspert od BHP kazałby mu założyć uprząż i rozwinąć siatkę bezpieczeństwa. Tu jednak czuć było rozmach. Sam spacer poprzedzony był ponad półtoragodzinną audycją na żywo, ukazującą przygotowania, wywiady z członkami rodziny, historię siedmiu pokoleń Vallendów, raporty pogodowe, klimatyczne, realizatorskie, techniczne na temat liny, opis wszystkich niebezpieczeństw a nawet wspólną modlitwę całej rodziny. Po tym wszystkim już tylko "hop na linę" i 23 minuty później Nick zeskakuje ponad 400 metrów dalej, po drugiej stronie Kanionu (właściwie po pierwszej, bo wystartował po drugiej).

Niby nudne wydarzenie, które zainteresuje jedynie pasjonatów. Niby wyczyn cyrkowy, ale wyjątkowo mało widowiskowy jeśli chodzi o całokształt (co innego przez minutę popatrzeć na gościa na linie nad Wielkim Kanionem a co innego oglądać każdy jego krok), niby wielkie wydarzenie, ale tego typu o którym czytamy krótką notkę prasową, a jednak przy odpowiedniej oprawie dało się z tego zrobić wcale interesujący show. I o to chodzi.

środa, 12 czerwca 2013

Byłem w szpitalu...

Byłem w Szpitalu im. prof. Orłowskiego w Warszawie, jako pacjent na Oddziale Chirurgii Ogólnej. Z uwagi na moje częste komentarze na temat służby zdrowia, poczułem się w obowiązku streścić dłuższy mój z nią kontakt. Wszystkie wrażenia są opisem faktycznych wydarzeń a relacja jest z pierwszej ręki (to znaczy moja własna). Bez reklam i wtrąceń, bo sprawa jest poważna.

Dostałem skierowanie do szpitala. Niby prosta operacja, ale pomyślałem "cholera wie - w końcu to Polska służba zdrowia". Nie operacji się jednak bałem, ale samego szpitala - poprzednio jako pacjent odwiedzałem tego typu przybytek ponad dwadzieścia lat temu i zdecydowanie nie wyniosłem z tamtej wizyty pozytywnych wspomnień. Bo w końcu co przyjemnego może mnie spotkać - położą mnie na sali ze starymi, schorowanymi, często krzyczącymi z bólu ludźmi, którzy mają problemy z higieną, bo są przykuci do łóżka. Strach był. Poza skierowaniem nie dostałem żadnych instrukcji - co wziąć, gdzie i o której godzinie się stawić - nic. Pojechałem więc kilka dni wcześniej na izbę przyjęć i napotkaną tam panią (pan w okienku z napisem "informacja" wiedział tylko gdzie siedzi ta pani) zapytałem o powyższe. Odpowiedź "Musi pan wziąć normalnie - piżama, kosmetyki i już. A przyjdzie pan na izbę przyjęć o ósmej rano" jakoś mnie nie zadowoliła, ale nie było kogo dopytać. Pozostało czekać na wyznaczony dzień.

Dzień nadszedł i spakowany (wziąłem kilka rzeczy więcej niż wymienione przez, bardzo miłą skądinąd panią) pojawiłem się 7.30 przed okienkiem rejestracji na izbie przyjęć. Okienko otwierają o 8.00, ale dobrze przecież być wcześniej. Otworzono 7.40, ale inna miła pani zakomunikowała mi, że najpierw muszę mieć pieczątkę od chirurga - gabinet 13. Idę więc i dowiaduję się w innej rejestracji, że chirurg przyjmuje od ósmej. Nie ma problemu. Informacja słowna otrzymuje potwierdzenie w postaci karteczki na drzwiach gabinetu - chirurg przyjmuje od 8.00.
8.30 - chirurga nie ma. Ludzi pod gabinetem coraz więcej. Zasięgamy języka i okazuje się, że "Lekarz przychodzi o dziewiątej, bo wcześniej jest odprawa". Po co więc wszystkie informacje, że od ósmej? Teraz się dowiedzieli, że jest odprawa? W końcu przyszedł. Wbił pieczątkę i po 10 sekundach opuszczam gabinet 13 w drodze do rejestracji izby przyjęć (ponownie).
Zarejestrowanego kierują mnie "do przebieralni i na oddział". Za szerokimi (i otwartymi na oścież) drzwiami z napisem przebieralnia znajduje się zwykły korytarz (fragment) z tylnym wyjściem ze szpitala, którym cały czas maszerują kierowcy karetek i lekarze. Tu mam się przebrać... Dodatkowo - miejsce to jest koedukacyjne! Nie mam z tym jednak większych problemów i po chwili w czystej piżamie rozglądam się niespokojnie poszukując jakiejkolwiek wskazówki jak dostać się na wspomniany oddział. Z pomocą przychodzi mi kierowca karetki, który tłumaczy skomplikowaną trasę (jak ktoś, kto trafia tu pierwszy raz, a więc należy do większości pacjentów, mógłby sam zorientować się w tak skomplikowanej trasie - nie wiem). Podchodzę do windy, którą mam jechać na drugie piętro, a tam zabawna karteczka, wedle której w szpitalu to nie chory czy lekarz ma pierwszeństwo w korzystaniu z windy. Pierwszeństwo ma kuchnia...

winda

Drugie piętro i żadnych oznaczeń. Podchodzę do "pokoju pielęgniarek" (wedle tabliczki na drzwiach) na oddziale i dowiaduję się, że z kartami przyjęć to do pielęgniarek (?!?). Ale idę dalej i spotykam pielęgniarkę tylko po to, by dowiedzieć się, że to nie ten oddział. Po kolejnej porcji wyjaśnień i wskazówek (a głupi nie jestem) docieram na oddział, dostaję łóżko w pokoju 9 i jestem na miejscu.

Rozglądam się po pokoju i stwierdzam, że jest bardzo czysto. Na sali 4 osoby - trzech Panów przyjętych razem ze mną i jeden, który aktualnie pojechał na operację. Okazuje się, że nie będę leżał z krzyczącymi, niedołężnymi staruszkami. Dowiadujemy się, że wszyscy operacje będziemy mieć dnia następnego, a dziś wywiad, badania, rozmowa z anestezjologiem... Przyznaję, że zarówno profesjonalny wywiad jak i doskonale zorganizowane badania (pielęgniarka z naręczem skierowań przeprowadziła nas przez szpital, odwiedzając potrzebne gabinety i czekając aż wszyscy wykonamy zalecone badania) zrobiły na mnie jak najlepsze wrażenie. Oddział czysty, personel (na oddziale) przemiły i zorientowany, udzielający odpowiedzi na każde pytanie a także bardzo pomocny - zarówno lekarze jak pielęgniarki wiedzą co i jak robią - robi  to wrażenie lepsze nawet niż serialowi lekarze.

Operacji jako takiej nie pamiętam z oczywistych względów, pamiętam jednak salę pooperacyjną i doskonała opiekę jaką zostałem otoczony przez całą noc (noc pamiętam), którą tam spędziłem. Jedyny minus to "urządzenie, które robi bip". Stały tam takie dwa. Bezustannie bipały, doprowadzając przytomnych pacjentów do szaleństwa. dźwięk modulował się w zależności od wskazań ekranu, nakładały się na siebie dwa urządzenia - spać się przy tych dźwiękach absolutnie nie dało. 

Rano wróciłem na oddział, dostałem śniadanie (niecała dobę po operacji czułem się dobrze, miałem apetyt, chodziłem samodzielnie do ubikacji) i zacząłem rekonwalescencję. Jedzenie co prawda nie jest jakieś szczególne - prawie bez smaku, małe porcje... Widać braki w finansowaniu szpitala (szczególnie, że pytano mnie czy mam własny kubek, sztućce - nie miałem). 
Wszelkie zmiany opatrunku i badania były monitorowane przez Pana Profesora Kozickiego, który przeprowadzał operację, a który budzi mój podziw - po operacji wszystko pięknie się goi, po tygodniu powoli zanika blizna (na razie lekka opuchlizna), nic mnie nie bolało w żadnym momencie (poza tym, co spowodowali anestezjolodzy, a co było nieuniknione - poinformowano mnie o problemach, bym przy kolejnym wywiadzie anestezjologicznym udzielił informacji). 

Na oddziale spędziłem półtora dnia, w szpitalu trzy i pół. Nieźle jak na operację chirurgiczną pod narkozą... Zalecenia niewielkie - nawet specjalna dieta nie potrzebna. Wizyta kontrolna w szpitalu (oczywiście u Pana Profesora) i to by było na tyle...

Podsumowując - sam szpital zorganizowany źle. Pacjenci oczekujący zbyt długo, brak informacji (albo nawet dezinformacja), brak przebieralni, brak oznakowań, ogólny bałagan. Na oddziale lepiej, ale nadal brak wskazówek gdzie podziewają się pieniądze, które powinny być na służbę zdrowia przeznaczane. Całkowicie sytuację ratuje personel medyczny oddziału - ludzie uprzejmi, uśmiechnięci, profesjonalni. Jeśli miałbym wybierać co w szpitalu powinno działać (skoro wszystko nie może), to postawiłbym właśnie na ludzi. Nie zawiodłem się więc, choć taka gorzka myśl przeszła mi przez głowę - że kiedyś i im może nie starczyć siły, by zmagać się z przeciwnościami. Dobrze, że na razie starcza.