środa, 4 listopada 2015

Unijna Ekologia

Zdziwiłem się bardzo, gdy podczas rozmowy ze znajomymi ktoś jako wkład Unii Europejskiej przytoczył walkę o ekologię. Okazało się, że istnieją ludzie na tyle zaślepieni, że wierzą, że przepisy o ograniczeniach w emisji różnych substancji i karach finansowych wprowadzane są w celu ochrony środowiska...

Moi drodzy - przepisy te wprowadzane są w celu wyłącznie finansowym a chodzi głównie o zapewnienie rynków zbytu. Sytuacja ma się tak, że "rozwinięte" kraje Unii mają nadprodukcje - produkują więcej surowców niż im potrzeba (węgla, cementu, chemii, etc.). Kraje słabiej rozwinięte (tutaj zaliczam także nasz kraj) produkują zaś tych surowców więcej, bo więcej ich zużywają. Produkują więc na własny użytek. Unia uważa, że ogólnie podczas produkcji tych surowców powstaje zbyt wiele zanieczyszczeń. Należy więc zlikwidować część produkcji. Zamiast jednak likwidować tę część, która jest nadprodukcją w krajach "rozwiniętych", ustala się normę produkcji tak, by zamknąć część fabryk w tych krajach, które wykorzystują całą swoją produkcje (bo tak jest po równo). Więc to w Polsce zamyka się z tego powodu fabrykę, zwalnia ludzi, a następnie kupuje od Unii te nadwyżki, których teraz, po zamknięciu fabryki brakuje. Nie wytwarzamy więc, powiększamy bezrobocie i jesteśmy zmuszeni sprowadzać surowce.

Gdyby chodziło o środowisko, pozwolono by produkować surowce tam, gdzie są użytkowane, gdyż zanieczyszczenie środowiska przez transport dokłada się do bilansu. Chodzi jednak o to, by pozbyć się nadwyżek produkcyjnych, a nie o ekologie. Dla ekologii nieważne jest które fabryki zamkniemy.

Proszę więc wszystkich ekomaniaków, by chociaż spróbowali przemyśleć swoje słowa, zanim zaczną wypowiadać sie o Ekologicznej Unii Europejskiej i jej eko-ustawach.

sobota, 17 października 2015

Lekceważenie Przeciwnika

Wiele ostatnio słyszałem na temat przeciwników Polski w kontekście piłkarskim, ale spostrzeżenia mają zastosowanie w każdej dziedzinie życia, w której istnieją przeciwnicy czy też wrogowie - od wojen poprzez sporty aż do kłótni w internecie.

Wszędzie tam, gdzie występuje rywalizacja, prędzej czy później pojawiają się stwierdzenia typu "jest dla mnie za słaby", "to taki nikt", "jest do niczego". Zawsze mnie bawiło to, w jak nieumiejętny sposób adwersarze obrzucają się takimi stwierdzeniami zupełnie na poważnie. Jeśli ktoś nie jest dla mnie przeciwnikiem (lub partnerem, choćby do rozmowy), oznajmiam mu to, po czym przestaję z nim konkurować - w końcu skoro jestem ponad, to nie ma sensu tego udowadniać, bo i komu? Temu, kto nie jest tego godzien? 

Stwierdzanie zatem, że przeciwnik jest "nikim", to jednocześnie przyznawanie się, że sami rywalizujemy z bardzo słabymi przeciwnikami. Jak to o nas świadczy? Że nie stać nas na lepszych! Lepiej doceniać przeciwnika, bo w ten sposób podnosimy własny prestiż, a po wygranej będziemy mogli powiedzieć, że zwalczyliśmy taaakiego wroga! Zwycięstwo nad kimś niegodnym mierzenia się z nim to żaden prestiż.

Inną sprawą jest to, że czasami zdarza się nam przegrać (szczególnie, jeśli my o wrogu mówimy, że nie warto o nim wspominać, ale on mówi to samo o nas - któraś strona będzie musiała przełknąć gorzką pigułkę przegranej). Co wtedy? Pokonał nas taki nikt? Może lepiej, gdybyśmy stworzyli wrażenie, że to trudny przeciwnik, z którym nie wstyd przegrać, zamiast zwalać na sędziego czy zamknięty dach na stadionie?

Tak więc z przeciwnikiem docenionym wygrana cieszy bardziej, a przegrana boli mniej. Z przeciwnikiem lekceważonym wygrana to norma, natomiast przegrana to wstyd. Bilans chyba mówi sam za siebie.

Poza wszystkim, nielekceważenie przeciwnika jest oznaką kultury, ale to oczywiście w świecie kulturalnych ludzi, a nie zawsze na takiego adwersarza trafimy. Więc pamiętajcie - nie kłóćcie się z idiotą, bo was sprowadzi do swojego poziomu i wykończy doświadczeniem.

piątek, 9 października 2015

Nowi Bezglutenowi

Ostatnio dużo słyszy się o osobach uczulonych na gluten lub przebywających na diecie bezglutenowej z powodu zdrowia, mody, czy chęci schudnięcia. Hasła modne, ale większość z nas nie wie nawet czym jest gluten, nie mówiąc już o tym, co powoduje. W poniższym tekście postaram się w jak najmniej naukowy sposób wyjaśnić, czym właściwie jest złowrogi gluten i w jaki sposób działa na nasz organizm.

Co to jest Gluten?

By odpowiedzieć sobie na to pytanie, potrzeba niestety kilka naukowych słów. Gluten jest to mieszanina białek roślinnych, znajdująca się w niektórych zbożach. To właśnie ona sprawia, że surowe ciasto jest klejące. Gdyby wyodrębnić z ciasta sam gluten, co można robić poprzez wymycie skrobi z surowego ciasta, miałby on konsystencję gumy do żucia i kleiłby się do wszystkiego.

Jak działa gluten?

Teraz, kiedy już potrafimy sobie wyobrazić tę złowrogą substancję, łatwiej nam będzie uzmysłowić sobie, co gluten robi we wnętrzu naszego przewodu pokarmowego. Po zmieszaniu z płynami (szczególnie z produktami mlecznymi), masa na bazie glutenu przyjmuje konsystencję budyniu, dokładnie oblepiającego wnętrze naszego układu pokarmowego. To z kolei sprawia, że soki trawienne, wydzielane przez ścianki żołądka i jelit, zanim dotrą do spożytego pokarmu, muszą się najpierw przedrzeć przez warstwę glutenowego budyniu, co opóźnia cały proces trawienia. W skutek tego, pokarm dłużej zalega w układzie pokarmowym, a do tego nie jest trawiony tak dokładnie, jak miałoby to miejsce w niezanieczyszczonym środowisku. Do organizmu trafia mniej substancji odżywczych, więc musimy jeść więcej i więcej. To w oczywisty sposób wpływa na przybieranie na wadze, dlatego właśnie dieta bezglutenowa jest tak skuteczna, a przy tym jest to jedna z najzdrowszych i najbardziej racjonalnych diet.

Ile to kosztuje?

Panuje opinia, ze produkty bezglutenowe są dużo droższe od zwykłych. Jest to prawdą tylko po części. Faktycznie kupując w sklepie produkty opatrzone znaczkiem „nie zawiera glutenu” są kilkakrotnie droższe niż te, które znaczka nie posiadają. Jest jednak cała gama produktów, w których zawartość glutenu ogranicza się do ilości, które trafiły doń w czasie procesu produkcji. W takim przypadku, glutenu w produkcie jest na tyle mało, że problem mogą z nim mieć jedynie osoby na gluten uczulone (około 1% populacji), ale nie przeszkodzi tym, którzy chcieliby wprowadzić do jadłospisu dania bezglutenowe, by oczyścić organizm z tej substancji. Warto więc zrezygnować z produktów z białej mąki, gdyż zawiera ona najwięcej glutenu, a przejść na przykład na mąkę ryżową czy kukurydzianą, nawet jeśli nie posiada oznaczenia „gluten free”. Pamiętajmy jednocześnie, że gdy oczyścimy przewód pokarmowych z oblepiającego go glutenu, zaczniemy jeść mniej i wykorzystywać więcej substancji odżywczych z pożywienia, zatem zmaleje ilość kupowanego jedzenia, co poza obwodem talii będzie miało także wpływ (choć odwrotny) na grubość portfela.

Czy istnieje smaczna dieta bezglutenowa? Dieta bezglutenowa nie musi być niesmaczna. Ba – większość ulubionych dań (choć nie wszystkie – to prawda) da się przyrządzić w sposób bezglutenowy tak, by ich smak nie ucierpiał. Co prawda potrzebować będziemy więcej czasu, by więcej dań przygotowywać w domu, z podstawowych składników, zamiast kupować gotowce. Ale to także wyjdzie nam na zdrowie, gdyż jednocześnie zmniejszymy ilość pochłanianych konserwantów, o których przecież wiemy, że są niezdrowe. Receptury potraw bezglutenowych można znaleźć na sieci w wielu miejscach. Sprawdzone przeze mnie przepisy na dania bezglutenowe znajdują się tutaj. Nie bójmy się zatem diety bezglutenowej i cieszmy się rezultatami, bo jest to jedna z najmniej wymagających i przykrych diet, jakie istnieją. Do tego nie ma kruczków – wszystkie jej aspekty są zdrowe i nie trzeba jej przerywać, by odbudować w organizmie coś, co przypadkowo zniszczyliśmy, jak zdarza się w przypadku innych diet. Nie zaszkodzi nam nawet, jeśli raz na jakiś czas, w związku ze szczególną okazją pofolgujemy sobie. Nie zdążymy bowiem na tyle zanieczyścić przewodu pokarmowego glutenem, by miało to długotrwałe skutki, a organizm szybko sam oczyści się, gdy przywrócimy mu dietę bez glutenu.

poniedziałek, 21 września 2015

Operatorzy Amatorzy

Dzięki uprzejmości przyjaciela, byliśmy w sobotę na koncercie Roxette. Przed występem grały jeszcze inne (polskie) zespoły, ale przyznać trzeba, że to właśnie szwedzki duet wraz z ekipą stworzyli niepowtarzalny nastrój i porwały do zabawy tysiące osób. Temu się jednak nie dziwię, bo grali wspaniale.



Dziwi mnie coś innego - wśród rzeszy ludzkiej, znalazło się kilkadziesiąt (zapewne więcej) osób, które będąc na koncercie na żywo, zamiast cieszyć się bliskością świetnych muzyków, wolało oglądać cały występ na kilkucalowym ekraniku swojego telefonu. O co w tym chodzi?

Jedna dziewczyna zaraz przed nami nieustannie robiła kilkunastosekundowe filmiki, wrzucała na facebooka i natychmiast brała się za robienie kolejnego. Chłopak obok kręcił wszystkie piosenki. Może to i stanowi jakąś pamiątkę, ale jakość filmu wykonanego telefonem na ciemnym stadionie, na elektronicznym zoomie (bo przecież w telefonie nie mieli optycznego) nie będzie taka, byśmy chcieli obejrzeć powtórnie cały koncert - wystarczy nagrać fragment utworu, jeśli ktoś musi mieć jakąś pamiątkę (poza biletem). 

A jednak sporo "operatorów amatorów" nagrywało cały koncert, nieustannie patrząc na artystów poprzez niewielkie ekrany swoich telefonów, tracąc wszystko, czym koncert właściwie jest. Nie oszukujmy się - na koncert (szczególnie na Stadionie Narodowym, gdzie akustyce daleko do ideału) nie chodzi się dla idealnego brzmienia, ale dla bliskości swoich ulubieńców i zabawy wśród tłumu entuzjastów. Pani, która upominała tańczące pary, że na nią wpadają, stojąc w tłumie z telefonem nad głową chyba nie czuła tej atmosfery. A do tego zasłaniała scenę stojącym za nią. Z pewnością teraz siedzi i oglądając swoje "dzieło" przeżywa na nowo każdą (straconą) chwilę.

czwartek, 17 września 2015

Drzewa przy Drodze

Pewien dobrze wszystkim znany rajdowiec stara się doprowadzić do wycinki wszystkich przydrożnych drzew. Pomysł uzasadnia tym, że w Polsce co roku ginie wielu kierowców, którzy wypadając z drogi rozbijają się właśnie na tych drzewach. Kiedy drzewa się wytnie - problem zniknie.

W Polsce ginie też sporo osób potrąconych przy drodze przez samochody, potrąconych na pasach i chodnikach. Wypadki zdarzają się na skrzyżowaniach i to zarówno tych równorzędnych jak i oznakowanych pierwszeństwem a nawet takich, z sygnalizacją świetlną. Często kierowcy powodują wypadki niewłaściwie zmieniając pas ruchu oraz jadąc pod prąd, na przykład podczas wyprzedzania. W tych wypadkach śmiercionośne drzewa nie uczestniczą. We wszystkich za to uczestniczą pojazdy mechaniczne - głównie samochody. Może więc zabronić używania samochodów?

Prawda jest taka, że przyczyną większości tych wypadków jest nadmierna prędkość, niedostosowana do warunków na drodze i umiejętności kierującego. Jeśli kierowca jedzie drogą, to żadne drzewo rosnące obok drogi go nie zabije. To samochód musi wypaść z szosy, by uderzyć w drzewo. Moglibyśmy wyasfaltować cały kraj, a wypadki i tak by się zdarzały. Może więc przestać kręcić kampanię przeciwko drzewom, a zająć się kierowcami? 

Jeśli ktoś boi się jeździć drogami, przy których rosną buki czy wiązy, to może dzięki temu zwolni. Może chociaż wizja nagłej śmierci na pobliskim dębie podziała na wyobraźnię kierowcy, który zdejmie nogę z gazu i nie przejedzie z pełną prędkością przez przejście dla pieszych w pobliżu szkoły. Każdy sposób, by wymusić takie zachowanie jest dobry - w takim celu stosuje się sztuczki spowalniające prędkość przejeżdżających samochodów.

A jeśli Pan rajdowiec życzy sobie zapie...lać ile fabryka dała po drogach, przy których nic nie rośnie, to niech uda się na tor i robi to tam. Ja wolę się czuć bezpiecznie wiedząc, że z jakiegoś powodu ktoś nie będzie wciskał do dechy pod moim domem, czy gdziekolwiek indziej, gdzie mogę przebywać ja lub moja rodzina.

sobota, 29 sierpnia 2015

ZUS oszczędza na ubezpieczonych

To, że składki emerytalne i zdrowotne w naszym kraju dziwnym trafem nie służą zbyt dobrze tym, którzy je płacą wiedziałem od jakiegoś czasu. Nikt nie robi tajemnicy z tego, że instytucje, które nimi zarządzają nie są w najlepszej kondycji. Potwierdzenie tego faktu znajdujemy za każdym razem, kiedy udajemy się na wizytę lekarską, czy dostajemy wyliczenie naszej przyszłej emerytury. Są jednak sytuacje, gdy bardziej boleśnie zdajemy sobie z tego sprawę.

Jakiś czas temu czytałem o kobiecie, u której zdiagnozowano rzadką, ale uleczalną chorobę. Leczenie jednak nie należało do tanich, gdyż niewielka ilość przypadków zachorowań sprawiała, że nie było to schorzenie powszechnie znane. Gdy jednak zdiagnozowano tę chorobę (nie pamiętam już co to było), okazało się, że NFZ nie sfinansuje leczenia (pobytu w szpitalu, opieki lekarskiej), mimo iż w grę nie wchodziła żadna specjalistyczna operacja. W odpowiedzi na pismo kobieta dostała informację, że jej schorzenie jest zbyt mało znane, by fundusz pokrył koszta leczenia. Jak na ironię, kobieta ta nie mogła zrezygnować z ubezpieczenia, więc nadal, chora i nieleczona, zobowiązana była odprowadzać składki...

Żeby daleko nie szukać - jeden z członków rodziny nie dawno był na komisji lekarskiej, po złożeniu podania o skierowanie do sanatorium (jakiś przepis umożliwia emerytom, którzy pracują, więc odprowadzają dodatkowe składki, a mają jakieś schorzenia pobyt w sanatorium). Pani ta ze zdumieniem usłyszała, jak komisja odrzuca jej podanie, za powód podając to, że co prawda pacjentka żyje w ciągłym bólu, ale cierpi na chorobę przewlekłą, więc sanatorium jej się nie należy. W domyśle - nie rokuje poprawy. Owszem, ale te kilka lat temu ta sama pacjentka była w sanatorium i pobyt ten wyraźnie ulżył jej w cierpieniu. To jednak dla komisji nie było istotne. Płacić dodatkowe składki musi jednak nadal - zapewne na tych, którzy "rokują", altruistka...

Kuriozalna sytuacja przydarzyła się także mojemu dobremu znajomemu. Otóż zadzwonili do niego z OFE z informacją, że od kilku miesięcy nie odprowadza składek. Kolega odparł, że przecież składka jest ściągana z jego wynagrodzenia automatycznie i on nic sam nigdy nie przekazywał do OFE. Odpowiedź brzmiała "ZUS nie odprowadza do nas Pańskich składek". Kolegę wmurowało. "Zadzwońcie więc do ZUS w tej sprawie, skoro wiecie, gdzie tkwi problem". "Nie możemy" - odparł głos w słuchawce - "tylko Pan może rozmawiać z ZUS w sprawie swoich pieniędzy".
Kolega zadzwonił więc do ZUS, a tam usłyszał, że ZUS faktycznie od kilku miesięcy nie odprowadza składek do OFE, ponieważ nie ma na to pieniędzy. "Zaraz, zaraz" - odparł kolega. "Skoro ja płace składki, to w tym momencie macie MOJE pieniądze, żeby je odprowadzić na MOJE konto w OFE. Co mnie obchodzi, że nie macie innych pieniędzy?". "To nie takie proste" - odparł głos w słuchawce. Te pieniądze idą na opłaty". "Na opłaty? To za co ja wam płacę? Za zabieranie moich pieniędzy, których po chwili już nie macie, ja wam jeszcze płacę?" - zapytał słusznie wkurzony kolega, ale odpowiedzi się nie doczekał. Coś o procedurach, kosztach...

Refleksja nasuwa się sama - za nasze wysokie składki na NFZ (dużo wyższe niż najdroższe pakiety w prywatnych klinikach) możemy co najwyżej leczyć katar, a pieniądze na emerytury już dawno utonęły w "kosztach" ZUS i nie istnieją. Ale płacić musimy nadal, żeby znikać miało co...


niedziela, 9 sierpnia 2015

Realizator vs Kibic

Czasem oglądam sport (głównie piłkę nożną), ale prawdziwym kibicem jest mój ojciec i to on zwrócił mi uwagę na zagadnienie, które dzisiaj poruszę, a mianowicie na to, że coraz mniej transmisji sportowych przygotowywanych jest nie z myślą o kibicach, a z myślą o... czymś innym, trudno powiedzieć czym. 

Oglądaliście kiedyś wyścigi kolarskie? Ja oglądam, kiedy jestem u ojca w gościach (on ogląda, więc oglądam i ja). Jeśli też lubicie popatrzeć na taki wyścig, z pewnością także wkurza was to, że obecnie realizator skupia się na pokazywaniu kolarzy w zbliżeniach, ich twarzy czy pleców, czasem dłoni na kierownicy, a ze szczególnym upodobaniem nóg na pedałach, kręcących korbą. Po co? Kibica interesuje to, kto jest na czele, jaką ma przewagę, kto go goni, jak daleko jest peleton - tego na zbliżeniu nie widać. Oglądając taki wyścig odnosi się wrażenie, że realizator nigdy nie oglądał wyścigu - zawsze go tylko transmituje, ale bez zrozumienia dla tego sportu.

Podobna sytuacja, choć w pewnym sensie jeszcze bardziej kuriozalna, ma miejsce w przypadku transmisji konnych skoków przez przeszkody. Po co oglądać tak widowiskowy sport, skoro głównym elementem, pokazywanym najczęściej, jest popiersie jeźdźca. Nie widać konia, przeszkód ani samej jazdy. Wierzę, że dysponujemy możliwościami technicznymi, pozwalającymi uzyskać ostry obraz postaci w ruchu, ale oglądając sport nie chcę mieć wrażenia, że jeździec siedzi obok mnie na kanapie.

Myślę, że nie tylko sprzęt jest winny. Obawiam się, że to raczej wina wykształcenia. Przepraszam - "wykształcenia". Obecnie każdy kończy studia i jeśli ktoś kończy jakąkolwiek szkołę (w tym wypadku szkołę dla operatorów kamery), wmawia się im, że są kimś więcej (w tym wypadku artystami). Potem każdy artysta, a przecież realizator też się za takiego ma, chce zrobić coś nowego, coś więcej. Nie liczy się miłość do sportu, fachowość, rzeczowość - liczy się efekt artystyczny. Problem w tym, że sport oglądają kibice i nie robią tego w poszukiwaniu artystycznych wrażeń, ale po to, by nie zauważać pracy realizatora czy kamerzysty. Oglądając sport chcemy się skupić na sporcie. Praca realizatora więc jest tym lepsza im bardziej niedostrzegalna. Co z tego, skoro to twórcy materiału dyktują warunki - chcą być zauważeni, więc robią to, co uważają, za artyzm. A kibice starają się wydobyć z tego tyle sportowych wrażeń ile dadzą radę.

sobota, 27 czerwca 2015

Kocia Gwarancja

Kolejna reklama, która dowodzi, że reklamodawcy nie mają najlepszego zdania o intelekcie odbiorców. Otóż producent karmy dla kotów, którą z pewnością kupowałby twój kot, ma teraz nową promocję. Reklamowe hasło głosi "Gwarancja Smaku albo Zwrot Pieniędzy". A zatem, jeśli po zjedzeniu, twój kot przyjdzie i powie ci, że nie jest niezadowolony ze smaku karmy, możesz ubiegać się o zwrot pieniędzy za saszetkę karmy. 

Pokusiłem się o sprawdzenie, kiedy tak na prawdę przysługuje zwrot kosztów. Otóż wtedy, gdy po zaserwowaniu kotu karmy, nie zamruczy on z radości...

piątek, 15 maja 2015

Turystyczna Fabryka

Kilka dni temu wróciłem z Majorki. Piękna wyspa, wspaniałe, piaszczyste plaże, ładne słońce i wietrzyk, więc nie czuć skwaru - wymarzone miejsce na odpoczynek. A przynajmniej byłoby takie, gdyby nie podejście miejscowych. Otóż wszyscy na Majorce robią pieniądze i starają się sprzedać cokolwiek za jak największą cenę. Nie - nie nagabują na ulicach jak w Egipcie - w końcu to w większości Hiszpanie, którzy wolą siedzieć pod klimatyzacją i czekać na klientów. Ale sztuczność tego miejsca czuć na każdym kroku i jeśli ktoś chciałby od wakacji czegoś więcej niż tylko pogody i krajobrazów, niech wybierze inny kierunek.

Przede wszystkim samo zakwaterowanie. Byłem w hotelu Beverly Playa, który na zdjęciach biura podróży Grecos wygląda o wiele korzystniej niż jest w rzeczywistości. Na zdjęciach pokoje wyglądają ładnie, ale na miejscu okazuje się, że są to obskurne pokoiki rodem raczej z czasów PRL-u niż kojarzące się z Europejskim Kurortem. Sam hotel, mimo że informacja głosi o "częściowym odnowieniu obiektu" także nie wygląda jak chciałoby się spodziewać. Łuszcząca się farba i odpadające tynki to norma - zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz. W pokojach wszystkie meble są wyszczerbione i spod okleiny wygląda na turystę goła płyta wiórowa. Szafa z pękniętym lustrem, w oknie cerata (żeby ocienić pokój) przysłonięta jest zasłonką, a posadzki pokryte są odpowiednio - w pokojach starą, poplamioną już dziesięć lat temu wykładziną a w łazience linoleum. Klimatyzacja centralna przez dwa pierwsze dni grzała zamiast chłodzić, a w pokojach nie ma lodówek ani minibaru. Obok bogatego, odnowionego hallu głównego z wyłożoną kamieniem recepcją czają się wypłowiałe, zleżałe kanapy dla gości. Cztery windy (z których trzy działały, a i tak z naklejek wynikało, że przekroczono termin przeglądu) obsługują dziesięć pięter i grubo ponad 400 pokoi, co sprawia, że przed windami tłoczą się turyści, tworzą się kolejki i wjechanie, na przykład na 6 piętro, zajmuje dużo więcej czasu niż powinno, a zjeżdżając na dół zatrzymujemy się na każdym piętrze, chociaż winda jest pełna. Z opisywanych na stronie grecos.pl atrakcji wyłączyć należy jeszcze: późne śniadanie (nie istnieje, ale można jeść resztki ze śniadania czy obiadu, przenoszone do baru pomiędzy posiłkami), jacuzzi (nie działa) oraz bar (istnieje bar nad basenem, ale w ofercie mowa jest o jeszcze jednym barze, który przez cały wyjazd jednak był zamknięty). 

Rozbieżności zwróciliśmy oczywiście rezydentce, ale ta odpowiedziała, że "taki jest standard". Na to, że standard nie zgadza się z ofertą na stronie biura podróży (przypominam - grecos.pl) mogła tylko wzruszyć ramionami - komentarza brak.

Zastanawiając się później uznałem, że sam hotel turystów może robić w konia, bo przecież przyjadą następni. To nie jest miejsce, które walczy o stałego gościa, ale raczej stara się wyrobić normę i zwiększać przerób. Nie ma kiedy zrobić remontów, bo turyści sami wciskają im kasę, żeby przyjechać i zamieszkać. Biuro podróży natomiast może bardzo ucierpieć na takim traktowaniu swoich klientów, bo przynajmniej ja (a z tego co wiem także część grupy) będę próbował ominąć je z daleka tak długo, jak długo będzie to możliwe. Nie lubię, gdy ktoś bierze ode mnie niemałe pieniądze i wciska mi kit, a później nie umie się ustosunkować do zgłoszonych niezgodności z ofertą i umową.

Nad umieszczeniem tego biura podróży na stronie Nieuczciwe Firmy jeszcze się zastanawiam.

wtorek, 28 kwietnia 2015

Kara za udział w wydarzeniu

Jest taki bardzo dobry, Polski film pod tytułem "Symetria". Jeśli ktoś nie oglądał, to bardzo polecam i służę linkiem do pełnej wersji na youtube.

Uwaga Spoiler

Film opowiada o chłopaku, który niesłusznie skazany idzie do więzienia, gdzie poznaje więzienne zwyczaje, moralność i prawa rządzące tym małym światem. Uczy się podejmować świadome wybory, oraz tego, jaka jest różnica między "prawem" a "sprawiedliwością". Najważniejszym morałem jest jednak ten, że w końcu będąc w więzieniu popełnia "sprawiedliwe przestępstwo", co uzasadnia jego odsiadkę. Skłania to do myślenia - skoro i tak siedzi, to teraz przynajmniej wie za co.

Koniec Spoilera

A teraz mogę przejdźmy do meritum. Koleżanka ma syna, który trenuje sztuki walki. Upomniała go, że jeśli kogoś pobije poza turniejem, to koniec z treningami, więc Młody się pilnuje. Niedawno jednak, jeden z kolegów go opluł, a Młody na niego krzyknął (nie pobił, nie dotknął). Widziała to nauczycielka, zostali wezwani do dyrekcji, odebrano im po 20 punktów z zachowania i wezwano rodziców, a także ustalono, że obaj potrzebują porady psychologa, a najlepiej by było, gdyby udali się na leczenie...

Okazało się, że ukarano ich, bo "brali udział w opluciu ucznia". Nie ważne, że jeden pluł a drugi był opluty - udział brali obaj.

Zarówno mnie, jak i koleżankę naszła refleksja, żeby pozwolić młodemu się bić. W ten sposób, przynajmniej uzasadni się te wszystkie wizyty rodziców i u psychologa. Tylko dzieciaków szkoda.

środa, 8 kwietnia 2015

Wolność

Żyjemy w Wolnym Kraju. Przynajmniej z nazwy i przynajmniej w teorii, bo praktyka zdaje się mówić co innego. Najniższa krajowa, jest pensją, która otrzymuje spora część społeczeństwa, ale ogólnie wiadomo, że nie pozwala ona na godziwą egzystencję. Rząd robi w zasadzie co chce i nikt nie ma wpływu na to, co się stanie w ważnych, państwowych sprawach, ponieważ wszystkie opcje chcą mniej więcej tego samego (na papierze) i podejmują mniej więcej takie same działania (ale inne od papierowych obietnic). Działanie Publicznej Służby Zdrowia, obowiązkowo ściągającej pieniądze od wszystkich pracujących, jest dalekie od ideału. Urzędników jest za dużo, a załatwianie czegokolwiek w urzędzie i tak nie idzie sprawnie. Duże firmy każdego mogą zrobić w jajo i nie ma nikogo, komu można by to było zgłosić. Składki emerytalne, które przez lata pożerały (i nadal pożerają) ogromną część dochodów zostały (i nadal zostają) roztrwonione, a wysokość emerytury to żart. Od otrzymanej emerytury nadal płaci się podatki. Są równi i równiejsi, w każdej dziedzinie życia.

Co zaś robią wszyscy naokoło? Narzekają! A zapytani dlaczego to robią, odpowiadają, że dlatego, że do tego mają prawo. Pół biedy, gdy mówią to ze zgorzknieniem. Wtedy ma to wydźwięk "już tylko do tego mamy prawo". Inaczej rzecz ma się z "młodymi gniewnymi" w internecie, którzy krytykują wszystko i wszystkich, zasłaniając się wolnością słowa. To właśnie ta "wolność" jest tak drażniąca. Zachłyśnięci "wolnością" wolą krytykować niż zrobić coś samemu. Korzystając z "wolności" wolą niszczyć coś, co ktokolwiek próbuje stworzyć.

Pusty śmiech ogarnia, kiedy patrzy się na to, co ktoś uważa za korzystanie z "wolności" w świetle faktycznej sytuacji. "Wolność" z nazwy wiele wspólnego z prawdziwą Wolnością nie ma. Warto to sobie w końcu uzmysłowić.

środa, 18 lutego 2015

Kolejne spostrzeżenia na temat reklam

Ostatnio ponownie drażnią mnie brednie wypowiadane w reklamach (kiedy już zdarzy mi się obejrzeć telewizję). Poniżej trzy, które najbardziej mnie "trafiły".

  1. Tak jak jakiś czas temu, oglądając reklamę proszku do prania, który nie tylko pierze, ale także ułatwia płukanie i nadaje miękkość zażartowałem, że niedługo wymyślą proszek, który sprawi, że pranie będziemy wyciągać z pralki wyprasowane (a jakiś czas później pokazano reklamę proszku, który "ułatwia prasowanie"), tak teraz widzę, że i inne branże idą coraz dalej. Pamiętacie początek reklam suplementów diety - magnezu? Reklamowano po prostu Magnez. Następnie magnez, który zawiera całą dzienną dawkę tego pierwiastka (jak ludzie obchodzili się bez niego?). Nie tak dawno dowiedzieliśmy się z kolejnych reklam, że nie dawka jest ważna, ale przyswajalność - teraz liczył się tylko magnez łatwo przyswajalny (chociaż na logikę to powinno zależeć od organizmu a nie od rodzaju pierwiastka - magnez to magnez), jakby nie można go było przyswajać w najbardziej naturalny sposób - w zbilansowanej diecie (tego nikt nie reklamuje). Teraz okazuje się, że do niczego to przyswajanie, bo liczy się tylko bioretencja, czyli zatrzymywanie go w organizmie, a zatem cały ten wcześniej zeżarty magnes psu na budę. Myślę, że następnym krokiem będzie stwierdzenie, że po co taki odkładający się w organizmie magnez, skoro liczy się tylko ten, z którego organizm potrafi korzystać. I znów dostaniemy "zupełnie nowy produkt".
  2. Sympatyczny, młody vloger reklamuje obecnie usługi bankowe.  Robi to na wzór swoich filmików, w których opowiadał o różnych dziedzinach życia. Reklama ciekawa, przyjemna dla ucha i mamy poczucie, że czegoś się uczymy. Czy na pewno? W najnowszej (chyba nadal najnowszej) słyszymy zdanie "Statystyczny Chińczyk oszczędza nawet połowę swojej pensji". Co nam mówi to zdanie? Że wśród statystycznych Chińczyków (czyli po odrzuceniu tych jednostek, które nie mieszczą się w widełkach statystyki) istnieją tacy, którzy oszczędzają coś, aż do kwoty stanowiącej połowę własnych dochodów. W praktyce - przynajmniej jeden Chińczyk odkłada połowę dochodów. Gdyby zdanie miało postać "... przynajmniej połowę...", wtedy miałoby sens. Ale pewnie i tak nikt nie zwraca uwagi na to co mówią - są jakieś obrazki, mądre sformułowania, więc Chińczycy oszczędzają. Coś jak "obniżki do 75%". Większość rzeczy przeceniona jest o 10%, ale istnieje jedna przeceniona o 75%, więc obniżka jest "do 75%".
  3. Czasem przydaje się to, że reklama wpada jednym uchem, a wypada drugim. Takie wybiórcze słuchanie sprawia, że docierają do mnie ciekawe treści. I oto do starej reklamy pokazującej dwie dziewczyny, pytające chłopaków czy ich podwieźć. Jeden z nich odpowiada, że samochód nie ma pasów bezpieczeństwa z tyłu i je spławia. Przezabawne... Obecnie firma dodała (zmieniła) drugi człon reklamy tak, że teraz reklamuje on miętowe gumy do żucia. Jakim zdaniem kończy się zatem obecnie spot o spławianiu dziewczyn? Otóż sprawdziłem: "Zachowaj świeżość swoich gum na dłużej". Teraz reklama ma sens...
A jakie są Wasze "ulubione" reklamy?

czwartek, 15 stycznia 2015

Chore Dzieci

Pewien pan przed gabinetem lekarskim skarżył się, że przedszkola nie odsyłają chorych dzieci do domu, ale pozwalają im bawić się ze zdrowymi. W ten sposób jego synek ciągle jest zarażany przez inne dzieci, właśnie w przedszkolu. Do rozmowy wtrąciła się starsza pani, która oburzona stwierdziła, że przedszkola mają obowiązek przyjąć każde dziecko, bo przecież rodzice mogą nie mieć czasu, by zająć się chorym potomstwem. Rozpętała się dyskusja, w której pan skontrował, że można w takim przypadku wziąć opiekunkę zamiast posyłać źródło zarazków między przedszkolaki.  Nie mówiąc już o zwolnieniu się z pracy, by zabrać dziecko do lekarza. Pani nie pozostała dłużna i odparła, że rodzice mogą nie mieć na to pieniędzy...

I tu się zastanowiłem. Jak można nie mieć pieniędzy na dziecko? Dziecko to nie coś, co czasem się przytrafia, ale świadoma decyzja, życiowy wybór. Nie można decydować się na dziecko, nie mając na nie pieniędzy, bo dziecko kosztuje! "Zrobienie sobie dziecka" to nie jest przypadek. Ci, którzy mają dzieci, a nie planowali tego mogą się nie zgodzić, ale napiszę Wam wprost - LUDZIE NIE SĄ WIATROPYLNI! Jeśli nie chcesz podjąć takiego kroku i nie potrafisz zabezpieczyć się w inny sposób nie uprawiaj seksu! Wtedy dziecka mieć nie będziesz! Wszystkie te samotne matki, płaczące, że nie mają pieniędzy na dzieci - nie wiedziałyście jak się robi dzieci? Nie byłyście świadome, że jak się uprawia seks, to można zajść w ciążę? No ludzie... 

Co tu jednak mówić o przedszkolach, skoro znana jest mi (także ze słyszenia) sytuacja, w której dziecko z temperatura zawieziono na ostry dyżur, gdzie okazało się, że chłopczyk ma bezobjawowe zapalenie płuc, a na domiar złego paciorkowca. Położono go na sali z dziewczynką, którą ukąsił jakiś owad, powodując osłabienie, problemy z krążeniem i podatność na infekcję. Po kilku dobach u dziewczynki stwierdzono dodatkowo te same objawy co u chłopca (łącznie z paciorkowcem). To, że dzieci zarażają się nawzajem w przedszkolu to jedno, ale dużym ryzykiem jest jak widać także umieszczenie dziecka w szpitalu. Brak kompetencji? Do kogo można więc mieć zaufanie?