środa, 30 stycznia 2013

Co złego zrobił nam "ubiegły ustrój"?

Byłem ostatnio u dentysty, a że mój dentysta poza byciem doskonałym lekarzem jest także sympatycznym człowiekiem, a do tego zupełnie niegłupim, to rozmowa z nim jest przyjemnością (i wyzwaniem, jeśli odbywa się w czasie zabiegu). Powiedział kilka rzeczy, z którymi się zgadzam oraz kilka, które dały mi do myślenia. Najważniejszą z nich było pytanie "Jakie szkody poprzedniego ustroju odczuwamy do dzisiaj?". Nie odpowiedziałem (waciki i niewielkie wiertła w ustach skutecznie to uniemożliwiły), więc odpowiedział sam. Dowiedziałem się więc, że największą krzywdą, jaką pozostawił po sobie poprzedni ustrój jest skrzywiona przez niego mentalność ludzi. Niestety - przekazywana z ojca na syna i musi minąć wiele lat, zanim pozbędziemy się tej naleciałości. 

Obecnie ludzie uważający, że "kiedyś było lepiej", jeśli nie mają na myśli tego, że kiedyś byli młodzi i wszystko wydawało się lepsze, mają na myśli to, że kiedyś ktoś się nimi zajmował i chcieliby, aby to trwało, co przy obecnym ustroju nie jest możliwe. Przy wyborze: albo oddajemy wszystko Państwu, które zatroszczy się, żeby wszyscy mieli po równo (równo źle oczywiście, bo przy takim podejściu do sprawy nikt nie będzie się martwił tym co robi, jak pracuje i co wytwarza, bo dostanie równą część, na dodatek ten kto dzieli, określa, co to znaczy równo - za "Folwarkiem Zwierzęcym": "Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze"), albo każdy stara się osiągnąć jak najwięcej, mając maksimum możliwości, ale musząc też troszczyć się o siebie i swoich bliskich. Nie da się połączyć obu tych systemów, ale w Polakach pokutuje nadal chęć otrzymania czegoś za darmo (bo kiedyś "dostali") nie chcąc oddać nic z tego, co sami wypracowali (bo to przecież im się należy). Nie można "mieć ciastka i zjeść ciastka" o czym najwyraźniej zapomnieli politycy, ustalający prawa (oni także wychowali się w ubiegłym ustroju, a więc ta sama mentalność dotyka także ich). Molochy, które miały jakoś dzielić to, co wypracujemy (takie jak ZUS) istnieją więc nadal przejadając pieniądze obywateli. Zamiast prób oszczędzania wprowadza się nowe opłaty. Państwo za wszelką cenę próbuje dotować tych, którzy nie chcą zarabiać na siebie, odbierając tym, którzy samodzielnie próbują wiązać koniec z końcem. Z Robin Hoodem jednak niewiele ma to wspólnego. W rezultacie mamy do czynienia z sytuacją, w której poszkodowani są ci, którzy od Państwa chcą jak najmniej i to właśnie do nich wzbudzana jest na każdym kroku niechęć - jak ma lepiej, to niech odda (bo pewnie ukradł). To takiego podejścia musimy się oduczyć. To z takim "wyrównywaniem" musimy walczyć. Nie do pomyślenia jest sytuacja, w której nie mogę pomóc rodzinie, bo Państwo zabiera mi moje, zarobione ciężką pracą pieniądze, żeby wspomóc obcych mi ludzi, którzy nie mają ochoty pracować. Patrzy się więc na mnie na zasadzie: "Ma, a się nie podzieli! Nie pomoże!". Pomagam. Każdego miesiąca na rzecz pomocy oddaję olbrzymią (przynajmniej dla mnie) kwotę w podatkach, a wolałbym część tej kwoty przeznaczyć na lekarstwa dla babci, która tymczasem musi czekać w wielomiesięcznej kolejce do lekarza i wykupywać lekarstwa bez zniżek, na dobroczynność (nie uznaję dobroczynności w kraju, w którym Państwo ma obowiązek troszczyć się o każdego za moje pieniądze - kwoty zabierane mi już są dobroczynnością), czy założenie firmy i stworzenie nowych miejsc pracy (bo o prace dość ciężko). Nie stać mnie na to, choć pracuję na wszystkie te rzeczy, a mój pracodawca całą kwotę odprowadza w postaci podatków. 

Nie chodzi mi o to, że podatki są zbędne - oczywiście, że nie są. Jednak wiele rozwiniętych Państw (Polska jest krajem Rozwijającym się, ale nic nie wskazuje na to, by sytuacja w tej kwestii miała się poprawić) zabiera swoim obywatelom wielokrotnie mniej, dając im więcej. Różnica - rozbudowany aparat urzędniczy. Rząd nadal chce mieć pełną kontrolę i posiadać wszelkie dane (w większości zbędne) na temat swoich obywateli. Ta skłonność do inwigilacji, nadawania numerków i katalogowania każdego pod każdym względem także jest pozostałością ubiegłych czasów, a kosztuje niemało. Prawda jest taka, że każdy chętnie przeznaczy dobrowolnie rozsądną kwotę na oświetlenie i odśnieżanie dróg, działający system prawny i podstawową opiekę lekarską. Każdego też będzie stać na to, by zamiast ochłapów emerytalnych od Państwa, mieć osobisty fundusz emerytalny a w razie potrzeby utrzymywać swoich bliskich, którzy z różnych powodów (na przykład wieku) nie pracują. Wystarczy pokładać w obywatelach zaufanie i im na to pozwolić. Niestety wspominana mentalność sprawia, że każdego obywatela na "dzień dobry" traktuje się jak świnie, kombinatora, lawiranta i złodzieja. 

Nie ma na to lekarstwa, w obecnej chwili. Ważne jest jednak, by się nie poddawać. By popierać zmiany i ludzi, którzy w sposób praktyczny odejdą od starych przekonań i przyzwyczajeń. Nie jest prawdą, że jeśli ktoś pełnił funkcję publiczną w ubiegłym ustroju, ma jakiekolwiek przygotowanie do działania w obecnym. Takich ludzi należy usunąć poza margines, bo oni są właśnie tym, co zatrzymuje zmiany. A zmiany, głównie w mentalności elity, która powinna rządzić tym krajem, to jedyne, co może zapoczątkować lepsze czasy. 

wtorek, 22 stycznia 2013

Szkodliwe Prawa


W Polsce wprowadza się coraz to nowe i coraz to głupsze prawa. Czy to ze względu na stopień ich skomplikowania czy też poczynionych na wstępie założeń, mogą to być prawa szkodliwe. O Ustawie Abolicyjnej pisałem - umorzenie około 870 milionów złotych zaległości w ZUS budzi zdziwienie, skoro wiemy o konieczności podniesienia podatków i ustanowienia nowych opłat, by wspomóc budżet. Tłumaczenie, że zalegający z opłatami ZUS obecnie nie płacą, gdyż ich zaległości są nie do odrobienia i darowując im dług zachęci się ich do płacenia to bzdura! Jeśli komuś darujemy dług, to w żadnym stopniu nie zmotywujemy go do nie zaciągania kolejnego długu (który przecież także będzie miał szansę zostać umorzony). 

Ale tym razem to nie ta ustawa zastanawia, a trywialne fotoradary. Oczywiście kierowców denerwują od dawna, ale dotychczas miały rację bytu. Obecnie sytuacja się zmieniła. Dotychczas fotoradar pełnił funkcje postrachu dla kierowców, by nie przekraczali prędkości, którą określono jako bezpieczną. Dzięki temu kierowcy respektowali przepisy i było bezpieczniej. Obecnie minister finansów wpisał, że w tym roku wpływy z fotoradarów (a dokładniej z mandatów karnych w związku z zarejestrowanymi przez fotoradary wykroczeniami) wyniosą kilkanaście razy więcej. Skoro tak, to jawnie przyznaje, że fotoradary będą teraz miały za zadanie zarabianie na mandatach, nie zaś poprawienie bezpieczeństwa na drogach. Do fotoradarów, jak wielu kierowców mogło się już przekonać, dołączono zestaw nowych ograniczeń prędkości w miejscach, w których dotąd limity były wyższe. Kierowcy się nabierają, jadąc znaną sobie trasą, opatrzona nowym ograniczeniem i płacą. W tym, że prędkość przekraczają nie ma nic chwalebnego, a do tego prawo mówi, ze w takim przypadku płacą mandat. Jedyny zgrzyt stanowi to, że samochody stają się bezpieczniejsze, drogi lepsze a maksymalna dozwolona prędkość coraz niższa. Jeśli na trasie warunki się nie zmieniły, to zmniejszenie dopuszczalnej prędkości nie jest podyktowane względami bezpieczeństwa (przecież do niedawna ta bezpieczna prędkość była wyższa), ale właśnie wpisem do budżetu - wpływy z fotoradarów mają być wyższe. Państwo więc staje się wredne i oszukuje swojego obywatela, na dodatek marnując jego czas (czas podróży). Ale to jeszcze nie wszystko - kierowca, który na każdym kroku widzi absurdalne ograniczenia prędkości nie wierzy (chyba słusznie), że wszystkie drogi są złe. Przestaje więc ufać jakimkolwiek ograniczeniom i zaczyna ignorować także te, które mają zasadność. Zbyt duża prędkość w takim miejscu i tragedia gotowa. W ten oto sposób chęć zysku i zwiększenie ilości fotoradarów, a co za tym idzie ograniczeń prędkości (już nie umieszcza się fotoradaru w miejscach, w których na siebie nie zarobi), co skutkuje wśród kierowców brakiem zaufania do jakichkolwiek znaków i przepisów. Jedyne na co kierowca zwróci uwagę, to fotoradar. Zatem zyski zamiast bezpieczeństwa na drogach - do tego teraz służyć będą przepisy drogowe. Czy budżet należy reperować karami? Za jaką cenę?

piątek, 18 stycznia 2013

Konieczne zmiany na boisku

Nie tak dawno temu spotkałem się na przystanku autobusowym z taką sytuacją: siedzący, nieco wczorajszy mężczyzna, dopalający resztkę peta, który z pewnością parzył już palce wdał się w dyskusję, jakże prostym językiem prowadzoną, z przedstawicielkami wspierających pewnego toruńskiego księdza (jak mniemam po pozostałej, tu nie przedstawionej części rozmowy). O czym rozmawiali? O czymś bardzo bliskim mojemu sercu. Pan narzekał na rząd (bo i trudno mu się dziwić), a jedna z pań skwitowała:
- A na kogo Pan głosował?
- Ja? A na nikogo!
- No to nie może Pan narzekać na obecny rząd. A my możemy.
- Ale ja nie narzekam na obecny rząd, ale na rząd w ogóle. A nie głosowałem, bo żaden rząd w tej chwili nic nie zmieni.
I trudno się z tym panem nie zgodzić. Po pierwsze dlatego, że żadna opcja polityczna nie posiada planu, co zrobić, żeby było lepiej. Po drugie dlatego, że żadna partia nie została jeszcze nigdy rozliczona z niedotrzymania obietnic wyborczych (a mało która ich dotrzymała). Po trzecie dlatego, że każdy plan tylko bardziej wszystko komplikuje (na przykład prawo - wprowadza się tylko nowe przepisy i dodaje wyjątki do starych. Prawo już dawno zbytnio się rozbudowało i należałoby je wyczyścić do zera i zacząć od nowa. Warunkiem działającego prawa jest to, żeby wszyscy wiedzieli jak go przestrzegać). Po czwarte w końcu - bo żadna partia nie zaproponowała co zrobić, by przeciętnemu obywatelowi było lepiej. Nikt nie mówi o obniżeniu podatków i ograniczeniu wydatków! Jeśli budżet się nie zamyka, czyli wydajemy więcej niż wkładamy do budżetu, to wyjścia mamy dwa - zwiększyć wpływy albo zmniejszyć wydatki. To podstawa ekonomii! Dotąd tylko zwiększamy wpływy, zwiększając podatki (Wpływy zwiększają się czasowo, a następnie maleją, gdy kolejna grupa odmawia płacenia zbyt wysokich podatków, na przykład wyprowadzając firmę za granicę - każdy ma jakiś limit tego, co ze swojej pracy jest w stanie oddać). A wystarczyłoby zaproponować sposób na obniżenie wydatków, czego jednak nikt nie proponuje. Wręcz przeciwnie - obecnie wchodząca w życie ustawa anuluje dług przedsiębiorców wpłacających do ZUS. Dlaczego? Tego nie wie nikt. Kto na tym ucierpi? Co, którzy ZUS płacą regularnie - to ich pieniądze pokryją te straty. Czyli jak w "Balladzie o dwóch koniach" Młynarskiego:

Kto się stawia ten ma z tego
Mimo wszystko jakiś zysk,
A kto słucha i ulega
Ten najpierwszy bierze w pysk!

Prawda jest taka, że z danej kombinacji elementów da się ułożyć tylko ograniczoną liczbę układów. Dotarliśmy do momentu, kiedy w rządzie przewijają się te same osoby, na różnych co prawda stanowiskach, ale ilość układów jest ograniczona i już się kończy. Należałoby wymienić elementy, by budować coś nowego, zamiast przestawiać je miejscami do upadłego. Skoro tak dobrze pasują tutaj cytaty z mistrza Młynarskiego, przytoczę kolejny ("Układanka"):

Ja bym chciał do ciemnej nocki
Tak układać z Wami razem,
Ale dajcie nowe klocki,
Albo zmieńcie ten obrazek.

Do czasu zmiany elementów glosowanie sprowadza się do ich przestawiania. A iść głosować tylko po to, żeby móc narzekać? Czy naprawdę po to wywalczyliśmy sobie wolność i prawo do wybierania władz? Bo dla mnie to trochę mało.

wtorek, 8 stycznia 2013

Niszczenie książek

Drugą, poza spóźnianiem się, cechą, której nie cierpię jest niszczenie książek. Posiadam pokaźną biblioteczkę, ponieważ lubię czytać książki w ładnych wydaniach, nie zniszczone, nie pobazgrane i w ogóle w jak najlepszym stanie. Uważam ponadto, że dzieło literackie to nie tylko sam tekst, ale także piękna oprawa. Z tego też powodu nie zdecydowałem się na zakup żadnego elektronicznego czytnika, choć zawsze miałem ochotę - nie mogę się przekonać do czytania z ekranu urządzenia  podczas gdy książki papierowe mają do zaoferowania duszę. 
Czytuje więc książki papierowe, o które dbam. Jeśli zabieram ze sobą książkę w podróż, to zawsze jest ona moją własnością (z uwagi na to, że czyjejś książki nie chciałbym zniszczyć tym bardziej), jest obłożona w papierową okładkę (na przykład z gazety) i często znajduje się w foliowej torebce, z troski o niezamoknięcie w przypadku deszczu. Niestety - wielokrotnie widziałem jak znajomi, którym książki pożyczam je traktują. Zostawiają otwarte załamując okładkę, zamiast zakładki używają długopisu, który odkształca strony, gną okładki wsadzając książki do kieszeni i nosząc ze sobą, brudzą nosząc w torebce a nawet zalewają wodą, bo podczas czytania coś się wylało. Na moje oburzenie reagują jednakowo - "zawsze może się coś zdarzyć". To prawda - może. Jednak czemu mnie się nie zdarza? Książki, które przeczytałem wciąż wyglądają jak nowe, mimo że nie odebrałem sobie ani krzty przyjemności poprzez dbanie o nie w trakcie czytania. Oczywiście kosztowało to nieco zachodu, ale tak traktuję książki, a więc wymagam, żeby inni też tak traktowali te, które ode mnie pożyczają. 
Ponadto - nie znoszę zaznaczania niczego w książkach, notatek na marginesach, podkreśleń i rozjaśnień (chyba że na książkach naukowych i stricte do nauki służących). Nie uznaje także dedykacji na książkach, które są prezentami, chyba że jest to dedykacja wpisana przez autora książki. Jeśli ktoś podarowuje mi książkę i chce na niej umieścić dedykację - niech umieści ją na osobnej karteczce i włoży do książki. Gwarantuję, że karteczki nie usunę z książki, więc dedykacja tam będzie, natomiast nie uznam książki za zniszczoną. Tak jak nie uważam, żeby poprawianie dania po kucharzu (dosalanie czy smarowanie ketchupem) było właściwe, tak samo uważam, że jedynie autor ma prawo dopisać cokolwiek w swojej książce.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Film o Pszczołach

Nie tak dawno obejrzałem "Film o pszczołach". Urocza kreskówka o pozytywnym wydźwięku, z edukacyjną funkcją poznawczą, dzięki której najmłodsi dowiadują się, jak ważnym ogniwem ekosystemu są pszczoły. Cały wydźwięk dzieła jest słuszny - pszczoły nie tylko robią miód, ale także zapylają rośliny, dzięki czemu są niezbędnym ogniwem ich rozwoju. Pod tym względem piątka z plusem - dziecko zacznie szanować pszczoły, być może polubi miód (który przecież jest zdrowy), będzie też miało inne spojrzenie na siły drzemiące w naturze. Czemu więc czepiam się tego filmu?

Powód jest prosty - poza globalnym obrazem, kreskówka serwuje także kilka obrazków nie tak ważnych, a jednak przez widza przyswajanych - zabieg odymiania na przykład pokazywany jest jako trucie pszczół, coś co pszczołom szkodzi. A przecież służy on zupełnie czemu innemu - on pszczoły uspokaja (i to pośrednio, ale nie moją funkcją jest tłumaczenie tego mechanizmu). Życie w ulu - zarówno naturalnym jak i w przemysłowej pasiece też znacznie odbiega od wersji ukazanej w filmie. Tak samo jak i pszczela rodzina, romansowanie pszczół i jeszcze kilka innych filmowych wątków. W filmie dla dzieci ukazanie takiego misz-masz nie jest zbyt korzystne. Przyznaję, że filmik ładny i przyjemny. Że realizuje jakąś tam rolę edukacyjną, ale przy okazji przekazuje zakłamania - w mojej opinii to większe zło niż filmy rysunkowe pokazujące coś, co nie istnieje. Dziecko przynajmniej dorastając zdaje sobie sprawę z tego co prawdziwe a co nie. W tym przypadku jednak dorastając z głową nafaszerowaną nieścisłościami mającymi znamiona prawdy zmniejszamy szansę na tej prawdy (rzeczywistej) poszukiwanie.


niedziela, 6 stycznia 2013

Przyswajanie ze Zrozumieniem

Nie tak dawno skończył się okres Świąt Bożego Narodzenia, a ja jak co roku zachodzę w głowę, czy w stacjach radiowych, centrach handlowych i innych miejscach, gdzie publicznie puszczana jest muzyka pracują idioci, czy też ludzie, którzy mają nas - słuchaczy (czasem mimowolnych) za debili? Dlaczego pośród kolęd i innych utworów o charakterze świątecznym rok w rok przewija się "Last Christmas" Wham!? Jaki to ma związek ze świętami, poza tym, że George Michael śpiewa o utraconej miłości, która w święta puściła go w trąbę? Czy każda piosenka, która w tytule (i treści) ma słowo "christmas" jest od razu utworem świątecznym? Rozumiem, ze kiedyś znajomość języka angielskiego była słaba w narodzie, ale te czasy minęły!

Tym, którzy uważają, że nucenie piosenek "ot tak" jest świetnym pomysłem i puszczają swoim dzieciom co popadnie, proponuję głębszą analizę tekstów takich jak:
  • You Oughta Know - Alanis Morissette
  • Sweat - Inner Circle
Oraz wisienka na torcie:
  • Fee Fi Fo - Cranberries
I proponuję zastanawiać się nad tym czego i kiedy słuchamy.

A na koniec prezencik - wspaniała interpretacja "Last Christmas" do oryginalnego teledysku.


środa, 2 stycznia 2013

Własne zdanie

Zawsze uważałem, że dyskusje wzbogacają. Wymiana argumentów służy nie tylko poznaniu nowych faktów i ukazaniu odmiennego punktu widzenia, ale daje także możliwość do wyrażenia własnego osądu, a więc wypowiedzenia go na głos i zdobycia komentarzy (przeważnie krytycznych) na jego temat. Dla mnie zawsze krytyka była najlepszą rzeczą jaka mogła mi się przytrafić. Dawała mi coś nowego, czego wcześniej nie zauważałem. Oczywiście mówię tutaj o krytyce konstruktywnej.

Niestety - nie wiedzieć czemu (przypuszczam, że jest to kwestia ułatwiania sobie życia we wszystkich dziedzinach), moi potencjalni rozmówcy jakby zgłupieli. Mało kogo stać na konstruktywny, krytyczny komentarz. Coraz częściej też staje się tak, że komentarze są zwyczajnie powtarzaniem frazesów, banałów wtłaczanych nam do głów poprzez nasze liczne "okna na świat", czyli media. Mało kto w dzisiejszych czasach choćby próbuje weryfikować fakty podawane w telewizji. Z resztą - nie ma takiej potrzeby, bo telewizję oglądają wszyscy i wszyscy mają podobne spojrzenie na sprawę. Kłótnie dotyczą przede wszystkim nieistotnych detali, niuansów. Większego obrazu nikt nie weryfikuje. 

Ta nienormalna sytuacja doprowadziła do tego, że nawet ci, którzy twierdzą, że "telewizja kłamie" cytują to właśnie za szklanym ekranem telewizora. Czy własnego zdania nie ma już nikt? Czy największym autorytetem jest redaktor w telewizji, który plecie trzy po trzy, ale daje nieukowi do ręki dowód na to, ze mówi się "poszłem"? Przecież redaktor tak powiedział. W telewizji. To musi być prawda. 

Aktorzy i celebryci wszelkiego rodzaju publicznie przyznają się do tego, że nie znają matematyki. Wstyd - jeśli w szkole byłeś głąbem (co akurat nic nie znaczy, bo edukacja to kolejny, po mediach, problem) to siedź cicho i się do tego nie przyznawaj! Dzieciaki oglądają i myślą - super! Ja też jestem kiepski, to pójdę do telewizji. I tak oto rośnie pokolenie głąbów, którzy na ekranie będą przyznawać się do swojej głupoty, a wręcz ją promować. Z drugiej zaś strony stoi "inteligencja techniczna" dumna z tego, że literatury w zasadzie nie czytuje (bo taki trend), do teatru nie chodzi (bo po co?) a fantastyka to już w ogóle jest poniżej ich godności. Okazuje się jednak, że w życiu przeczytali tylko trzy książki, w dodatku lektury, a o fantastyce usłyszeli od kolegi, który podobno coś czytał i mu się nie podobało. 

Jeśli chcesz mieć własne zdanie (szczególnie krytyczne) na dowolny temat, to musisz się z nim zapoznać. Zglebić go. Wiedzieć co Ci się nie podoba i dlaczego. Krytyka musi być poparta doświadczeniem! I to dalece większym doświadczeniem niż pochwała!