Za sprawą ustawy, część ulic w Warszawie ulega zmianie. Czy zmienił się ustrój i należy ponownie usunąć z widoku przeciwników nowego porządku? Nie tym razem - teraz powód jest błahy, a mianowicie... takowego brak. To znaczy oczywiście istnieje, ale jest tak wydumany, że nikt inteligentny nie byłby wstanie uznać go za faktyczny powód zmian. Otóż gdzieś kiedyś te ulice nazywały się inaczej - nie ważne, czy było to poprawne, czy też nie - ważne, że teraz trzeba je zmienić, a wraz z nimi komplety dokumentów, adresy dla kont bankowych itp.
Przykładowo:
Ulica Izaaka Newtona teraz nazywać się będzie Isaaca Newtona - i już można ustawiać się w kolejce, by wymienić dowody.
Ulica Marco Polo będzie się nazywać Marca Polo (co to za cholerstwo w ogóle? Pewnie za rok zmienią na Marka Polo, a następnie na Marka Pola, bo dlaczego nie..).
Henryka Brodatego zmieni się na Henryka I Brodatego, a Henryka Pobożnego na Henryka II Pobożnego, czyli kolejne diametralne i niezbędne zmiany.
Zmian jest więcej, a teraz najciekawsze z tego wszystkiego... w budynkach przy ulicach, co do których zmieni się nazwa pojawiło się (przynajmniej na Marco Polo... przepraszam Marca Polo, bo Marco Polo już umarł...) ogłoszenie spółdzielni, w którym stoi jak wół, że zmiana "nie powoduje konieczności wymiany dokumentów", podczas gdy już zaczęły się problemy. Pewna kobieta próbowała zarejestrować samochód, ale dowiedziała się, że nie może, gdyż w jej dowodzie osobistym widnieje nazwa ulicy, która nie istnieje, czyli Marco Polo. Aby więc zarejestrować samochód należy najpierw zmienić dowód osobisty, by widniał w nim istniejący adres. Bo przecież nie Marco Polo, a Marec (chyba tak należy to odmienić) Polo był weneckim kupcem i podróżnikiem, na cześć którego nosi dumne miano ursynowska ulica!
Aby uświadomić sobie skalę problemu, przyjrzyjmy się jednemu tylko budynkowi przy rzeczonej Marca Polo. W budynku jest coś około 60 mieszkań. Średnio jeden lokal zamieszkują 3 osoby, posiadające:
- 3 dowody osobiste
- 3 prawa jazdy
- 2 dowody rejestracyjne
- kilka kont bankowych
- ewentualną zarejestrowaną działalność gospodarczą
- przynajmniej jedną książeczkę wojskową
Wszystkie te dokumenty, pomimo zapewnień spółdzielni wymienić trzeba i nawet jeśli ustawa mówi, że organ ustawodawczy może pokryć koszty wymiany dokumentów (ale nie musi), to czas spędzony na ich wymianie, składaniu wniosków i oczekiwaniu na decyzje zostanie kosztem lokatora feralnych ulic.
Zastanawiam się tylko kto i ile wziął za takie racjonalizatorskie podejście do tematu? To przecież niezbędne zmiany! Jak w ogóle można było wcześniej żyć? I dlaczego jeśli dotychczasowe nazwy nie zgadzały się z jakimiś starymi mapami i spisami, nie uaktualniono map, zamiast zmieniać nazwy faktycznych ulic? Czy jeśli rzeka zmieni bieg, jezioro linię brzegową a bagno wyschnie też będziemy walczyć z naturą, kijem Wisłę zawracać, dolewać wody do jeziora i zabagniać moczary, zamiast nanieść poprawki w dokumentach?
Jestem pewien, że niebawem okaże się, że tylko jedna firma w Polsce (przypadkowo należąca do kolegi, krewnego czy też w inny sposób związanego z pomysłodawcą ustawy) jest w stanie podołać zamówieniu na nowe tabliczki z nazwami ulic, tylko ona ma akredytację i w ogóle nie ma innej. A jeśli jest, to prawdopodobnie mieści się przy jednej ze zmienionych ulic i chwilowo musi zawiesić działalność, bo adres głównej siedziby przestał zgadzać się z danymi w dokumentach...
Niech mnie tylko teraz żaden urząd nie próbuje ścigać za cokolwiek zwyczajnie po imieniu i nazwisku. Od dziś używam obu imion, trzeciego - z bierzmowania, ksywki z liceum, oczywiście pisanej w cudzysłowie i dopiero nazwiska! A jak ktoś się pomyli, to wiadomo - taki tu nie mieszka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz